Na scenę zwykle wychodzi boso. Ma w sobie coś z hipiski, wyzwolonej i trochę zbuntowanej dziewczyny. A także idealistki – wspiera organizacje charytatywne, wierzy w lepszy świat, na okładkach płyt umieszcza pacyfy. Nosi kolorowe sukienki, rozpuszczone włosy - wygląda niepozornie, trochę naiwnie. Ale kiedy zaczyna śpiewać, wszystko staje do góry nogami. Ma bardzo głęboki i szlachetny głos, jaki kojarzymy z puszystymi Murzynkami w średnim wieku – nie tylko ze względu na tembr, ale pobrzmiewającą w śpiewie dojrzałość, ciężar życiowych doświadczeń.
Stąd ten paradoks – 21-letnia Joss Stone przyciąga publiczność w wieku swoich rodziców. Jej piosenek rzadziej słuchają nastolatki, częściej ci, którzy kochają Aretę Franklin i Angie Stone. Bo też Joss Stone kocha tradycyjny amerykański soul i od pierwszej, wydanej przed sześcioma laty płyty, jest mu wierna. Na koncertach i w studiu współpracuje z amerykańskimi muzykami.
Jeszcze jako nastolatka śpiewała z Jamesem Brownem, Arethą Franklin, później gościnnie na płycie Herbiego Hancocka i na rozdaniu amerykańskich nagród Grammy – statuetki jeszcze nie ma, ale była już kilkakrotnie nominowana, a jej płyty trzymają się blisko pierwszej dziesiątki „Billboardu”. W Europie jest mniej znana i hołubiona, choć w rodzimej Wielkiej Brytanii zdobyła już najcenniejsze wyróżnienia muzyczne.
Debiutowała trzykrotnie: każda z wydanych dotychczas płyt była, na swój sposób, początkiem. Na pierwszej „Soul Session” znalazł się zbiór mało znanych soulowych klasyków, którymi panna Stone zadziwiła świat. Ale to była tylko wprawka. Rok później na „Mind, Body & Soul” miała już własny repertuar, była współautorką większości utworów. Jednak dopiero trzeci album zatytułowała „Introducing Joss Stone”, jakby przedstawiała się słuchaczom po raz pierwszy. A to dlatego, że nagrała go bez wiedzy wytwórni.
Nie chciała mieć nad sobą kontroli, cichaczem napisała piosenki i wydawcom zaprezentowała je, gdy były gotowe. Producentem albumu był Raphael Saadiq, znakomity muzyk, który współpracuje z pierwszą ligą amerykańskiego soulu. Na tę płytę, poza romantycznym brzmieniem lat 60., wniósł hiphopową energię, skreczowanie i rymowanie w wykonaniu Commona i Lauryn Hill. Na kolejny krążek trzeba będzie jeszcze poczekać, premiera „Colour Me Free” się odwleka. Stone wciąż domaga się wolności, chce zakończyć kontrakt z wytwórnią EMI. W Warszawie ma jednak zaśpiewać nowe piosenki.