Ja musiałabym najpierw zamówić firmę przeprowadzkową, a potem spędzić tydzień przy otwartej szafie, żeby się zdecydować, co zabrać. Rezultat tych rozterek zmieściłby się w ostateczności do kontenera.
Mówi się, że bogaci podróżują z małym bagażem. Po prostu na miejscu kupują coś, co okaże się potrzebne, brudne rzeczy oddają do hotelowej pralni. Tryb życia nie wystawia ich na niesprzyjające warunki atmosferyczne, jeśli takowe wystąpią. Samoloty, taksówki, portierzy, klimatyzowane hotele nie wymagają wielu par butów i płaszczy.
Ale nie tylko bogaci. Mój bliski znajomy, profesor wyższej uczelni, w tygodniową podróż zagraniczną jedzie z torbą dwa razy mniejszą od tej, jaką ja noszę na co dzień. Ma jedne buty (na nogach), parę zwiniętych w rulonik koszul, piżamę i minimum przyborów toaletowych. Dwa dni w tej samej koszuli również nie stanowią dla niego problemu. Kiedy jedzie na krócej, bagażu nie zabiera w ogóle, dobytek trzyma w kieszeniach. Z walizą i tak by się nie dało, bo na lotnisko dojeżdża rowerem.
Niestety, sama należę do ludzi, którzy wybierając się na pięć dni, z trudem mieszczą się w wielkim tobole. Objętość i waga moich kosmetyczek rosną z wiekiem (moim). Przewidywanie możliwych kombinacji klimatycznych (czy z pięciu dni trzy będą deszczowe i zimne, dwa słoneczne, odwrotnie czy jeszcze inaczej) przekłada się na ilość (za dużą) swetrów, spodni i bluzek. Co gorsza, nawyku zabierania tej ilości rzeczy nie są u mnie w stanie zmienić doświadczenia, z których niezbicie wynika, że trzy czwarte bagażu przywożę zawsze z powrotem w stanie nienaruszonym.
Doszłam już do pewnej wprawy w przewidywaniu okoliczności nieprzewidzianych, ale jednak zawsze coś mnie zaskoczy.