Wita się ubrana w sukienkę mini. Bo istotne jest nie tylko, że wróciła na scenę, by z impetem świętować i zakończyć trwającą pół wieku karierę. Ważne, że wciąż ma te nogi, uwodzące spojrzenie, lśniące stroje. I kondycję.
Od bluesowych początków kariery aż po jej rockowy szczyt w latach 90. Tina była przede wszystkim zjawiskiem scenicznym – wulkanem energii, drapieżną diwą, niezmordowaną dostarczycielką rozrywki. I ten wizerunek, niezmieniony ani na jotę, przypomniała teraz na pożegnanie.
Czytaj więcej
Zarejestrowany w holenderskim Arnhem koncert rozpoczyna się od blues-rockowej „Steamy Windows”, w której Tina pokazuje pazur i moc swego głosu. Jest jeszcze bardziej chrapliwy niż przed laty, ale i mocniejszy. W akustycznej wersji „Let’s Stay Together” mikrofon okaże się niemal zbędny.
Kamera śledzi zachwyconą publiczność w wieku od 20 do 70 lat, wszyscy znają refreny na pamięć. To wieczór wielkich przebojów i zagorzałych fanów, a Tina podróżuje w przeszłość, prezentując dawne wcielenia jak z archiwum – obrazki zatrzymane w czasie. Prowokującą „What’s Love Got to Do with It” śpiewa jak w latach 80., w czerwonej sukience. Do „Proud Mary” wychodzi z tancerkami, by odtworzyć wymyśloną w latach 70. choreografię – kręcenie młynków i nurkowanie w powietrzu.