[b]Balantines, najlepsza whisky na świecie?[/b]
Poszliśmy w miasto, bo nie mieliśmy tekstu do nauczenia. Kiedy wróciliśmy na krótką chwilę wypoczynku do mojego domu, okazało się, że przysłano nam nowy tekst. Po niemiecku! Leonard szybko opanował sytuację. Powiedział: „Nic się nie martw, mówimy tylko »nicht fersztejen«, a cienie pod oczami przysłonią nam kapelusze...”. Było tak, jak powiedział. Kilka lat temu grałem w filmie Andrzeja Maleszki, z udziałem wielu statystów. Okazało się, że są z fanklubu „Vabanku”. Nie pamiętałem moich kwestii, a oni recytowali wszystko, jak leci.
[b]Dziś wszyscy zachwycają się trikami w „Avatarze”, a Szuflandię w „King Size” trzeba było zbudować naprawdę.[/b]
Z Lonią Charewiczem graliśmy krasnali. Podbijał mnie z huśtawki, wylatywałem w górę i wpadałem do komina. Tak było w scenariuszu. Ale jak to nakręcić? Nagraliśmy scenę od tyłu. Zawisłem na szelkach i opuszczono mnie na huśtawkę. Cudem było, że mieliśmy magnetowid. Mogliśmy oglądać duble. Taśmy starczało na dwa – góra trzy. Amerykanie w takich sytuacjach mówią, że się dobrze bawili. A my jeszcze powiedzieliśmy coś o naszym kraju.
[b]W teatrze zdobył pan wiele nagród za spektakle „Przychodzi mężczyzna do kobiety” i „Tutam”.[/b]
W „Tutam” rozpocząłem współpracę z Jackiem Orłowskim. To był jego dyplom. Z początku byłem trochę nieufny. A okazało się, że spotkałem reżysera wyjątkowo wrażliwego, dociekliwego i zawsze dobrze przygotowanego. Zrobiliśmy już dziesięć spektakli, ale, na dobrą sprawę, mamy jednego bohatera – człowieka i aktora. Łączę ich swoją osobą.
[b]Orłowski robi teatr surowy, bez dekoracji. Wszystko spoczywa na panu.[/b]
Nie ma się za co schować i to jest pobudzające.
[b]Monodramy Erica Bogosiana zaczął pan grać w spektaklu „Sex, prochy i rock and roll”. Pokazał pan amerykański sen, który jest podszyty kłamstwem i bywa, że kończy się niespełnieniem.[/b]
Dostałem tłumaczenie od Sławomira Chwastowskiego i z początku wydawało mi się, że te sztuki są zbyt amerykańskie. Minął rok i poczułem, że Ameryka nas dogoniła. Naszymi problemami są frustracja i zagubienie. Jak mówi Bogosian, wszyscy wszystko wiedzą, a nic nie ma żadnego znaczenia. Był jednak problem. Nie wiedzieliśmy, jak się zabrać do sztuk, bo to były monologi.
[b]Stand up comedy.[/b]
Teraz w Polsce znają to wszyscy. Ale wtedy? Zaczęliśmy tę historię. A niedawno przyszedł do mnie widz ze Śremu i opowiedział, że wraz z grupą znajomych, solidnych obywateli, założył teatrzyk. Poprosił o zgodę na granie „Seksu...”, który oglądał już dziesięć razy: dziewięć razy z DVD rejestrację spektaklu pokazywanego przez TVP Kultura, a ostatnio na żywo. Powiedział, że sztuka utrzymuje go w przekonaniu, że trzeba czynić dobro. Przyszła też do mnie młodzież licealna, która znalazła w monodramach Bogosiana klucz do pisania własnych tekstów. Zaprosili mnie, pokazali trzygodzinny program. Teatr nie zbawi świata, ale okazuje się, że inspiruje do zadawania sobie trudu myślenia. Miałem wiele tego rodzaju doświadczeń. Na koniec „Śmierci komiwojażera” chustki szły w ruch, panie dostawały spazmów, pocieszali je mężowie. Każdy zobaczył coś z życia swojej rodziny. Co więcej aktor może zrobić?
[b]Ile razy zagrał pan monodramy Bogosiana?[/b]
Żartuję sobie czasem, że lubię przystąpić do sztuki, która idzie co najmniej sto razy. No bo jak? Reżyser zrobi, pojedzie, ja się morduję, a tu raptem zdejmują mi spektakl po trzydziestu wyjściach na scenę. A mówiąc serio, „Seks...” przez 12 lat zagraliśmy ponad sześćset razy – do śmiechu. „Czołem wbijając gwoździe w podłogę” dwieście kilkadziesiąt razy – dla refleksji. A „Obudź się i poczuj smak kawy” sto razy – do płaczu. Ten ostatni monodram jest najpoważniejszy, najtrudniejszy. Mówi o konieczności dokonywania wyborów zgodnych z własnym sumieniem. Nieuleganiu modzie.
[b]Pan się nie pogubił.[/b]
Staram się twardo stąpać po ziemi. Analizuję swoje postaci i dowiaduję się coraz więcej o sobie. Najnowszy spektakl „Przypadek Iwana Iljicza” według opowiadania Lwa Tołstoja dotyka tematu śmierci. Daleko zaszliśmy. Boję się, co dalej.
[b]Serial „Barwy szczęścia”...[/b]
Mam, nomen omen, szczęście pracować ze świetnymi ludźmi, m.in. Dorotą Kolak i młodymi adeptami sztuki aktorskiej. Towarzystwo jest sympatyczne, a producenci i reżyserzy, scenarzyści pozwalają więcej grać, niż mówić. Warto zaufać inteligencji publiczności. W myśl starej zasady, że jak aktor chce dobrze zagrać – to zagra, a widz to zrozumie. Wystarczy go odpowiednio zachęcić.
[ramka]Bronisław Wrocławski
Prawie całe życie związał z Łodzią. Skończył tamtejszą Filmówkę – dziś jest jej wykładowcą i aktorem Teatru im. Stefana Jaracza, gdzie przebojami są monodramy Erica Bogosiana w jego wykonaniu: „Sex, prochy i rock and roll”, „Czołem wbijając gwoździe w podłogę” i „Obudź się i poczuj smak kawy”.
Chyba jedynie przywiązaniem do Łodzi można wytłumaczyć, że nie święci triumfów w jednym z warszawskich teatrów, gdzie zostałby też obsypany propozycjami filmowymi. Tylko kilka razy w miesiącu przyjeżdża do stolicy, żeby grać w serialu „Barwy szczęścia”. Ostatnio mogliśmy go podziwiać w „Rewersie” Borysa Lankosza, gdzie zagrał dyrektora wydawnictwa. Wcześniej wcielił się postać Ojca Leona w „Idealnym facecie dla mojej dziewczyny”, przypominającą pewnego toruńskiego księdza.
Rewelacyjny debiut miał w „Vabanku II” Juliusza Machulskiego – zagrał niezapomnianego Edwarda Sztyca. Potem oglądaliśmy go w „King Size”. Stworzył charakterystyczne postaci we „Francuskim numerze” i „Ciele”. Ma 58 lat. [/ramka]
[i]Vabank 2, czyli riposta
3.35 | Kino Polska | PIĄTEK
Barwy szczęścia
20.05 | tvp 2 | poniedziałek – czwartek[/i]