Rz: Jak pan myśli, dlaczego Komedzie powiodło się w Hollywood?
Tomasz Lach:
Kiedy poleciał do Ameryki, miał 35 lat i 120 dolarów przy duszy. Nie znał dobrze angielskiego, a po sześciu miesiącach mieszkał w Beverly Hills, w domu wynajętym od Gregory'ego Pecka. Podpisał trzyletni kontrakt z Paramount Pictures. Może dlatego do biografii Krzysztofa często dokleja się legendy, czasami najbardziej fantastyczne. A prawda jest taka, że w Ameryce w tamtych czasach z Polaków odnieśli sukces tylko zbuntowani artyści, Polański, Komeda i Skolimowski. Moja mama Zofia Komeda mówiła też, że poza tym, że miał talent, był dobrym człowiekiem i słuchaczem. Wszyscy chcieli siedzieć wokół jego pianina albo stolika. Próbowali go zaprosić do swojego życia. Na dzień albo na dłużej. Rola mamy też nie jest bez znaczenia. Była genialnym, samorodnym menadżerem. Wychowała się w majątku ziemskim dziadka, barona kurlandzkiego. Nie miała kompleksów, znała wiele języków, a komunę traktowała jak anginę, którą trzeba przechodzić.
Przyjaźni z Polańskim towarzyszy czarna legenda.
A ja myślę, że gdyby nie było Polańskiego, nie byłoby Komedy filmowego. I vice versa zresztą. Byli bliskimi przyjaciółmi, rozumieli się znakomicie, mnóstwo czasu spędzali również prywatnie. Negatywne wspomnienia biorą się z niepotrzebnych emocji, także mojej mamy. Zarzucano Polańskiemu, że nie odwiedzał Komedy w szpitalu, kiedy był nieprzytomny po wypadku i nie wspierał go finansowo. Tymczasem był wtedy szalenie zajęty. Pieniądze przekazywał, tylko bez rozgłosu.