Michał Chaciński o drastycznych cięciach tytułów w konkursie

Rozmowa z Michałem Chacińskim, dyrektorem artystycznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, który mówi o drastycznych cięciach tytułów w konkursie

Publikacja: 07.05.2011 01:03

Michał Chaciński (ur. 1971), krytyk filmowy, dziennikarz, tłumacz. Laureat Nagrody im. Krzysztofa Mę

Michał Chaciński (ur. 1971), krytyk filmowy, dziennikarz, tłumacz. Laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka (2002) oraz Nagrody Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej (2010). Współpracownik TVP Kultura, gospodarz "Tygodnika Kulturalnego"

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Rz: Ma pan już wrogów?

Michał Chaciński:

Rozmawiamy chwilę przed ogłoszeniem listy filmów konkursowych, więc moi wrogowie są na razie in spe. Pewnie wkrótce mi ich przybędzie, ale nie ma innego wyjścia.

Do konkursu zgłoszono w tym roku ponad 40 tytułów. Ile zostało zakwalifikowanych?

Dwanaście.

Bardzo mało.

Konkurs to ekstraklasa. Kiedyś powstawało w Polsce około 25 filmów rocznie i wszystkie były  prezentowane w Gdyni. W ostatnich latach liczba produkcji wzrosła dwukrotnie. Ale kręcimy, często nawet z państwową dotacją, zbyt wiele obrazów zupełnie nietrafionych. Założyłem sobie, że w Gdyni nie pojawi się żadna taka katastrofa. Od początku zapowiadałem, że będę ostro ciął.

Bierze pan na siebie wielką odpowiedzialność, stając się pierwszym, najsurowszym jurorem.

Chcąc wyeliminować podejrzenia, że dyrektor filmu nie zrozumiał, albo był w złym humorze, albo kogoś nie lubi, stworzyłem Radę Artystyczną. W jej skład weszli filmoznawca prof. Marek Hendrykowski, dystrybutor Jakub Duszyński oraz scenarzystka i reżyserka Joanna Kos-Krauze. Każdy z tytułów  bardzo uczciwie przedyskutowaliśmy. I okazało się, że nasze wybory były niemal identyczne.

Po utworzeniu Rady pojawiły się głosy, że to próba rozmycia Pana odpowiedzialności za dobór filmów.

Od samego początku ustaliliśmy, że ostateczna decyzja należy do mnie.

Jakie kryteria pan stosował?

Z 40 zgłoszonych filmów postanowiłem wybrać tylko obrazy naprawdę udane oraz takie, w których jest jakiś element zdecydowanie wyróżniający się - czasem muzyka, czasem kreacja aktorska czy zdjęcia. Zwracałem uwagę na sprawny warsztat, bo wiele naszych produkcji zabija fałsz scenariusza albo nieudolny sposób narracji. Przede wszystkim jednak szukałem obrazów, które zostawałyby we mnie po zakończeniu seansu, zachęcały do rozmowy. Bardzo chciałbym, aby konkurs główny pokazał amplitudę możliwości naszego kina.

Jaki więc jego obraz pojawi się w Gdyni?

Nie wolno mi, jako dyrektorowi festiwalu, recenzować filmów. Mogę tylko powiedzieć, że różnorodny. Mamy w konkursie „Młyn i krzyż" Lecha Majewskiego czy „Salę samobójców" Jana Komasy, które nie powstałyby bez skomplikowanej techniki komputerowej, a z drugiej strony skromne, kameralne propozycje - „Italiani" Łukasza Barczyka, „Lęk wysokości" Bartka Konopki. Filmy, które mierzą się z naszą współczesnością jak „Kret" Rafaela Lewandowskiego - historię człowieka, którego ojciec został oskarżony o współpracę ze służbami specjalnymi i takie, które patrzą wstecz, na historię, jak „Czarny czwartek" Antoniego Krauzego czy „Róża z Mazur" Wojciecha Smarzowskiego. Jest też coś, czego  dawno nie było w naszym kinie — metafizyczny „Daas" Artura Panka, kostiumowy obraz, którego akcja toczy się kilka wieków temu. Zależało mi, by konkurs pokazywał różne języki filmowe, które - jak się okazało - wcale nie są związane z wiekiem. Zaprezentujemy  „Essential Killing" Jerzego Skolimowskiego — weterana kręcącego film jak młodzieniaszek i obrazy debiutantów opowiadających w sposób niemal klasyczny.

W tym zestawie brakuje filmów rozrywkowych. Nie ma dla nich miejsca w wyścigu po Lwy?

Miejsce oczywiście jest, cenię dobrą rozrywkę czy kino gatunkowe. Ale nie obejrzałem w tym roku komedii, która sprostałaby wymogom konkursu głównego.

Co z falą obrazów opartych na faktach?

Nie zdołały one uciec od formuły kina przeznaczonego do emisji telewizyjnej. Są adresowane do widza, któremu wszystko trzeba dopowiedzieć. To nie są wielkie dzieła, choć muszę przyznać, że wywołują emocje. Dlatego znajdą się w sekcji Panorama.

A dlaczego nie ma w konkursie nowych filmów Agnieszki Holland, Małgorzaty Szumowskiej, Marka Koterskiego?

To jeden z problemów, jaki po festiwalu musi rozwiązać komitet organizacyjny razem z Polskim Instytutem Sztuki Filmowej. Zdarza się, że filmy współfinansowane przez Instytut nie są zgłaszane na festiwal, ponieważ twórcy, producenci czy zagraniczni koproducenci wolą, by ich premiera odbyła się gdzie indziej. Moim zdaniem to niedopuszczalne.

Podobno wenecki festiwal zażądał, by w tym roku zgłaszać do konkursu jedynie światowe prapremiery.

Rozeszła się taka plotka. Wystosowałem list do dyrektora festiwalu Marco Muellera z prośbą o wyjaśnienie tej sytuacji. Podobne pismo wyszło z PISF-u. Nie dostaliśmy odpowiedzi. Małgorzata Szumowska nie zaproponowała więc filmu Gdyni, a Agnieszka Holland go wycofała. W selekcji znalazł się „Wymyk" Grega Zglińskiego. Ale jeśli zostanie zakwalifikowany do Wenecji, producenci zrezygnują z konkursu w Polsce. Jeśli chodzi o „Baby są jakieś inne" — Marek Koterski nie zdążył go przed festiwalem skończyć. Przyjedzie do Gdyni razem z operatorem Jerzym Zielińskim i przygotuje specjalną prezentację. Obiecuję, że każdy, kto się na niej znajdzie, wyjdzie zaszokowany.

Co z filmami, które nie zostały zakwalifikowane do konkursu?

Słabe nie mają szansy, by się w Gdyni pojawić. Z tych, które coś we mnie poruszyły, które były o krok, dwa albo trzy kroki od konkursu, zbudujemy Panoramę. Znajdzie się w niej kilkanaście tytułów.

Kto rozda Złote Lwy? Pomysł dwóch składów jurorskich oceniających ten sam konkurs jest kuriozalny, niespotykany nigdzie na świecie.

Uważałem od początku, że to niezręczna propozycja. Na mój wniosek Komitet Organizacyjny zrezygnował z tego pomysłu. Jury będzie jedno.

Ale chce pan zbudować jury międzynarodowe. Czy to dobry sposób oceniania polskiego kina? Jurorzy z zagranicy nie potrafią zrozumieć wielu jego niuansów.

Dlaczego zakładamy że filmy, które są ważne dla nas, automatycznie są dobre? Zresztą jury nie będzie się składało wyłącznie z obcokrajowców. Znajdą się w nim dwie, trzy osoby, które zagranicznych gości przeprowadzą po meandrach naszej rzeczywistości. Ale opinia zagranicznych jurorów jest jakąś  gwarancją uniwersalności filmu, co pomaga w jego promocji za granicą. Poza tym już dziś mamy filmy, które nie powstają w języku polskim, jak „Essential Killing" czy „Młyn i krzyż". A będzie ich coraz więcej. Niech już dziś jury patrzy na nasze kino z kilku perspektyw.

Zagraniczni goście, zwłaszcza krytycy, nie kwapią się zwykle, by tydzień po festiwalu canneńskim przyjechać do Polski.

Namawiam ich. Często ważnym argumentem jest dla nich to, że pokażemy odrestaurowane filmy mistrzów — „Niewinnych czarodziejów" Wajdy, „Rękopis znaleziony w Saragossie" Hasa czy „Do widzenia, do jutra" Morgensterna. A przy okazji obejrzą nowe polskie filmy.

W pana programie wyczytałam, że chce pan festiwal umiędzynarodowić, pokazując filmy z innych krajów wschodnioeuropejskich. Po co w Gdyni tworzyć konkurencję dla Warszawskiego Festiwalu czy Karlowych Warów?

To żadna konkurencja. Chcę pokazywać zaledwie kilka najlepszych filmów z Europy Wschodniej, żebyśmy mogli się z nimi porównać. Bywa, że najciekawsze są zarezerwowane przez inne imprezy, ale mam nadzieję, że uda mi się pozyskać 8 tytułów i zorganizować spotkanie np. z węgierskimi twórcami, którzy są dziś w świecie bardzo wysoko notowani.

Zapowiadał pan również targi koprodukcyjne.

W tym roku nie było na nie szans. To praca na 10 miesięcy. Mam nadzieję, że w przyszłym uda się.

W promocji kina w Polsce ogromną rolę odgrywa gala, która w ostatnich latach była bardzo nisko oceniana.

To jest twarz festiwalu. Spróbuję więc uniknąć napinania się na Bóg wie co, a potem spadania z głośnym plaskiem na ziemię. Chciałbym, aby tegoroczna gala została zrealizowana ze smakiem i nie promowała głównie hostess w krótkich spódnicach. Będzie ją reżyserował i prowadził Maciej Stuhr. Marzy mi się, żeby ludzie, którzy mają w swojej dziedzinie znakomitą pozycję wręczali na niej nagrody twórcom, którzy zrobili w ostatnim roku coś wybitnego.

Festiwal za miesiąc. Ma pan tremę? Czego pan się najbardziej boi?

To straszne, ale przestałem się bać. Uznałem, że najgorsze co może się wydarzyć to to, że festiwal nie będzie lepszy, a ja będę sfrustrowany, że nie udało mi się zrealizować planu. Dlatego postanowiłem, że będę radykalny. A czy boję się, że to się nie uda? Bałem się dopóki nie obejrzałem filmów. Teraz mam nadzieję, że będzie w porządku.

Rozmawiała Barbara Hollender

Dwunastka, która będzie walczyć o Złote Lwy w konkursie Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni

„Czarny czwartek" Antoniego Krauzego

„Daas" Adriana Panka

„Essential Killing" Jerzego Skolimowskiego

„Italiani" Łukasza Barczyka

„Ki" Leszka Dawida

„Kret" Rafaela Lewandowskiego

„Lęk wysokości" Bartka Konopki

„Młyn i krzyż" Lecha Majewskiego

„Sala samobójców" Jana Komasy

„Róża z Mazur" Wojciecha Smarzowskiego

„W imieniu diabła" Barbary Sass-Zdort

„Wymyk" Grega Zglińskiego"

Rz: Ma pan już wrogów?

Michał Chaciński:

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Warszawa: Majówka w Łazienkach Królewskich
Kultura
Plenerowa wystawa rzeźb Pawła Orłowskiego w Ogrodach Królewskich na Wawelu
Kultura
Powrót strat wojennych do Muzeum Zamkowego w Malborku
Kultura
Decyzje Bartłomieja Sienkiewicza: dymisja i eurowybory
Kultura
Odnowiony Pałac Rzeczypospolitej zaprezentuje zbiory Biblioteki Narodowej
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił