Kto się boi sztuki?

O tym, czy sztuka może stanowić zagrożenie, i o swoim pierwszym filmie „Fire-followers" opowiada Katarzynie Kazimierowskiej warszawska artystka Karolina Breguła

Publikacja: 01.07.2012 19:00

Kto się boi sztuki?

Foto: Agencja Gazeta, Bartosz Bobkowski b.bo. Bartosz Bobkowski

Czym jest inscenizowany dokument, znany pod nazwą mockumentary?

– To inaczej film, który opowiada fikcyjną historię w formie, w jakiej zwykle robią to filmy dokumentalne. Chodzi o to, żeby widz miał wrażenie, że opowieść jest zupełnie prawdziwa, żeby wierzył, że bohaterowie są autentyczni.

„Fire-followers", bo tak zatytułowałaś swój film, kojarzy mi się z „Twin Peaks: Ogniu krocz za mną" Davida Lyncha.

– Rzeczywiście, wiele osób czytających opis filmu natychmiast przywołuje Lyncha. Ale to błędne skojarzenie. Tytuł „Fire-followers" pochodzi od pojawiających się w filmie roślin, które żyją tylko na spalonej ziemi. A mój sposób obrazowania będzie zupełnie nielynchowski.

Jaką historię chcesz opowiedzieć w swoim pierwszym mockumentary?

– To będzie opowieść o dziwnej relacji między ludźmi a sztuką. Rzecz dzieje się w nieznanym mieście, gdzieś daleko, nie wiemy dokładnie gdzie. Jego mieszkańcy z jakiegoś powodu zaczęli się panicznie bać sztuki. Wydaje im się, że zniszczy ona ich życie. Dlatego postanawiają zupełnie wyeliminować ją ze swojego świata.

A skąd się bierze ten lęk? Bo rozumiem, że przyczyna jest kluczem do tej historii.

– Na początku wydaje nam się, że bierze się on z jakiegoś rzeczywistego zagrożenia. Ale im dłużej oglądamy relację z życia w mieście, tym bardziej orientujemy się, że ci ludzie po prostu boją się, iż sztuka zbudzi w nich jakieś niepożądane niepokoje. Że uświadomi im to, czego wolą nie wiedzieć o sobie i o świecie. Dlatego nie chcą mieć z nią do czynienia.

To interesujące spojrzenie na relację sztuka – odbiorca...

– Tak, to metafora relacji pasożytniczej. Moja historia pokazuje sztukę jako samoodradzającego się potwora, który karmi się naszym niepokojem. Gdy żyje nam się dobrze i niepokój znika, potwór umiera, zostawiając po sobie pustkę. A gdy żyje się nam źle, może urodzić się na nowo i żyć tak długo, aż się zupełnie wyciszymy. I tak w kółko. Nie do końca wiadomo, czy to potwór żyje naszym kosztem, czy my kosztem potwora.

Chciałabym, żeby ten film był powodem do zadania sobie pytań o to, jakie jest miejsce dla sztuki w naszej codzienności i co nasza codzienność daje sztuce? Czy może tak się stać, że sztuka w ogóle przestanie się dla nas liczyć, a jeśli tak, to dlaczego? I co się wtedy stanie?

Czym dla ciebie jest sztuka?

– Narzędziem do dyskusji. Może służyć do zadawania niewygodnych pytań, budzenia wątpliwości i rozwijania refleksji, przypominania o wszystkim tym, co należy zmienić, naprawić.

Ale nie zawsze służy do tych rzeczy. Im lepiej nam się żyje, tym mniej nasza sztuka aspiruje do działania na rzecz zmiany społecznej.

To trochę tak, jakbyśmy wszyscy usypiali – jak wielki i silny zwierz, który mógłby być groźny, ale najadł się i dopóki ma pełny brzuszek, będzie łagodny i trochę śpiący.

Jak dojrzewał w tobie pomysł na „Fire-followers"?

– Od dawna zastanawiam się nad realizacją społecznych zadań, jakie artyści często przed sobą stawiają. Dostrzegam dysonans pomiędzy krytyczną rolą sztuki a sposobami dotarcia z nią do ludzi i jej odbiorem.

Film ma udawać dokument, ale od czasu do czasu puszczam do widza oko. Pracuję na przykład z nieprofesjonalnymi aktorami, których gra zdradzi, że film nie jest prawdziwym dokumentem.

Równocześnie myślałam dużo nad działaniami młodych artystów, dwudziestoparolatków z kraju niedotkniętego kryzysem, którzy tych zadań nie stawiają przed sobą wcale.

Rok temu byłam w Bergen w Norwegii na czymś w rodzaju krótkiego wyjazdu twórczego, zorganizowanego dla absolwentów Szkoły Filmowej w Łodzi. I tam, w kraju dobrobytu, siedząc na pomoście, zaczęłam budować historię, która była sumą wszystkich pytań, jakie sobie zadaję. Powstała z tego opowieść o niezrozumiałym spisku przeciwko sztuce, choć w gruncie rzeczy jakby na jej rzecz.

A jak chcesz opowiedzieć swoją historię, wykorzystując reguły rządzące inscenizowanym dokumentem? Powiedziałaś, że to będzie zupełnie nielynchowski sposób.

– Cały film powstaje tak jak film fabularny. Mam scenariusz i aktorów. Ale wszystko będzie tak zainscenizowane i zagrane, żeby widz miał wrażenie, iż ogląda relację z prawdziwej, niezbyt udanej podróży reporterskiej, która miała na celu rozwikłanie pewnej zagadki. Tyle tylko, że film nie ma początku i końca, więc i cel nie zostaje osiągnięty.

Film ma udawać dokument, ale od czasu do czasu puszczam do widza oko. Pracuję na przykład z nieprofesjonalnymi aktorami, których gra zdradzi, że film nie jest prawdziwym dokumentem.

W jaki sposób?

– Film ma przypominać dokument. Wydaje mi się, że na profesjonalnych aktorach nie umiem wymóc naturalności, jaka potrzebna jest w takiej formie. Dlatego wolę naturszczyków, czyli aktorów niezawodowych. Ich gra oczywiście również będzie sztuczna, ale w ciekawszy sposób.

Jest coś pociągającego w amatorskiej grze aktorskiej. Zawsze chciałam ją do czegoś wykorzystać. Dlatego bardzo się cieszę, że wreszcie robię projekt, do którego ona świetnie pasuje. Film łączy fikcję z faktami. Buduje napięcie, które wynika głównie z tego, że nie rozpoznajemy granicy między tym, co rzeczywiste, a tym, co zmyślone. Nie do końca dobra gra aktorska ma jeszcze potęgować tę niepewność.

Startowałaś w konkursie organizowanym przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej, gdzie nagrodą było 500 tys. zł na film. Nie udało się, jak chcesz go wyprodukować?

– Producentami filmu są firma touchFILMS i Galeria Atlas Sztuki z Łodzi. Otrzymałam też stypendium ministra kultury i dziedzictwa narodowego oraz niewielkie wsparcie finansowe od Instytutu Polskiego w Sztokholmie.

Oczywiście mimo wszystko budżet jest nieporównywalnie mniejszy od tego, na jaki liczyłam. To, że uda mi się zrobić film, zawdzięczam cudownej ekipie, która godzi się pracować ze mną przez ponad miesiąc, nie otrzymując nawet grosza honorarium.

Na jakim etapie pracy jesteś? Jak wrażenia?

– Ruszyliśmy ze zdjęciami. Film jest w całości w języku norweskim, więc moim największym problemem na początku było znalezienie norweskich odtwórców ról w tej części filmu, który kręcony jest w Polsce. Okazuje się, że nie tak łatwo u nas o Norweżkę czy Norwega.

Teraz kręcimy w Bergen. Nie śpię tu w ogóle i padam ze zmęczenia. Już rozumiem, że normalnie się to robi w ogromnej ekipie. Ale dzięki moim cudownym współpracownikom – operatorowi Robertowi Mleczce, Weronice Raźnej, Oli Pniak, scenografce Patrycji Rabińskiej i producentce Oli Wojtaszek – zdjęcia powinnam skończyć w terminie, czyli w połowie lipca.

„Fire-followers", scen. i reż. Karolina Breguła, produkcja: touchFILMS i galeria Atlas Sztuki, premiera odbędzie się w galerii Atlas Sztuki na początku 2013 r.

Czym jest inscenizowany dokument, znany pod nazwą mockumentary?

– To inaczej film, który opowiada fikcyjną historię w formie, w jakiej zwykle robią to filmy dokumentalne. Chodzi o to, żeby widz miał wrażenie, że opowieść jest zupełnie prawdziwa, żeby wierzył, że bohaterowie są autentyczni.

Pozostało 96% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"