Od początku było coś zwariowanego w tym wieczorze. Tłumy wiedeńczyków płynęły wyjątkowo – nie do wesołego miasteczka, na Prater, lecz w okolice stadionu imienia Ernsta Happela. Konkretnie: na tor wyścigowy Krieau, bo stadion zbudowany z myślą o Euro 2008, nie pomieściłby teraz 55 tysięcy fanów.
W oddali było widać, jak w zachodzącym słońcu, kręci się najwyższa karuzela Prateru, ale na torze wyścigów konnych uwagę przykuwała gigantyczna maska stylowego amerykańskiego samochodu – główny motyw scenograficzny koncertu. W centralnym miejscu pyszniła się niklowana, w stylu retro, nazwa. Nie Cadillac. Nie Lincoln. Bon Jovi! Lampy limuzyny były reflektorami omiatającymi estradę, a szyba stanowiła ekran, na którym oglądaliśmy muzyków i ich muzyczną podróż przez słoneczną Amerykę.
Wielki optymizm
Koncerty Bon Jovi przypominają występy Bruce'a Springsteena. Kiedy grupa wchodzi na estradę, czas przestaje dla niej istnieć. Gra ile starczy sił, do upadłego. Wiedeński show trwał dwie godziny dwadzieścia pięć minut.
Z Brucem łączy ich jeszcze niemożliwy do zabicia optymizm. Chociaż od początku do końca koncertu padał deszcz, jego krople nie zmazały radości z twarzy lidera Jona Bon Jovi, bo też nie był to uśmiech hollywoodzki, malowany, tylko szczery. Śmiem twierdzić, że Jon miał dobrą zabawę tym pojedynkiem z siłami natury. Czuł się pewnie jak kowboj z hitu „Wanted Dead or Alive". A im bardziej deszcz chciał popsuć piątkowy wieczór, z tym większą determinacją krzesał z gitary i strun głosowych pozytywną energię.
Rozpoczynająca koncert piosenka „That's What the Water Made Me Play" brzmiała jak dowcipny komentarz. Cały czas pozostawało aktualne hasło przeboju „Raise Your Hands". Wiedeńczycy nie szczędzili sił, żeby unosić ręce ponad głowami i mocno wybijać rytm hitów.