Pierwszy trop, który znalazłem w iPhonie żony, wiązał się z filmem zamieszczonym na YouTubie, właśnie o tytule „Taboret". Dzieło to nie byle jakie, jest laureatem drugiego miejsca na Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Komórkowych. Bohaterem jest zaś młodzian, który zasiadając na taborecie, włącza głośno muzykę i uprawia headbanging, czyli machanie głową. Jego matka, widząc te niezdrowe rytuały, kupuje synowi fotel. Taboret trafia do lamusa i staje się przedmiotem wdzięcznych wspomnień.
– Nie taki taboret miałem na myśli – odpowiedział syn po obejrzeniu filmu.
I tym razem najważniejszy okazał się kontekst, w którym padło słowo „taborety".
Byliśmy w Krakowie. Przez Stary Rynek przechodziły tłumy turystów, przy których Lajkonik wcale nie robił egzotycznego wrażenia. Wybór miałem utrudniony. Włosi, Izraelczycy, a nawet wycieczka z Afryki, prowadzona przez misjonarza.
– Zobacz tam – wskazał syn – ale nie mów, że się wyzłośliwiam. Chciałem ci tylko dostarczyć nowe słówko do słowniczka.