I tak sobie rozmyślam bezgłośnie od kogóżby zacząć te myśli niezborne. Przed oczyma mi przemykają stada wielkich adaptatorów, łakomych lekturożerców, kłębią się cudzożywni reżyserzy, którzy na warsztat brać się nie boją najbardziej arcydzielnych książek. Im bardziej się kłębią, tym mniej mi się chce pisać o wielogodzinnych ekranizacjach wielowolumenowych powieścisk. Chce mi się zacząć od tego, co najmniejsze. Od filmowych miniatur poetyckich, którym się kłaniam w pas od pierwszego wejrzenia/słyszenia. Ich autorem jest młody mężczyzna o śmiertelnie poważnym obliczu, niewzruszonym mimo nagród i sukcesów. Wojciech Bąkowski.