Pokolenie, które dojrzewało w latach 60., ma Jeffa Becka (ur. 1944), jednego z najwybitniejszych gitarzystów. Dla słuchających muzyki od początku lat 90. ważniejszy jest inny Beck (ur. 1970) – dla swoich rówieśników tak ważny, jak dla starszych pokoleń Frank Zappa i Tom Waits. Najbardziej świadomy i otwarty artysta, który debiutował w ostatnich trzech dekadach.
Kiedy w połowie lat 90. gwiazdom grunge kończyły się oryginalne pomysły, odświeżył blues-rocka, łącząc go z hip-hopem, jazzem i country. Jego wytrawny gust oraz szerokie horyzonty muzyczne nie mogą dziwić. W świat nowojorskiej bohemy wprowadzała go matka – Bibbe Hansen, przyjaciółka Andy'ego Warhola, znana również z awangardowej grupy Fluxus, z którą współpracowała Yoko Ono. Ojciec David Campbell jest dyrygentem i aranżerem.
Beck dał się poznać hitem „Loser" z debiutanckiej płyty „Mellow Gold" (1994), manifestem młodzieżowego luzu. Od tego czasu artysta charakterystycznym rozleniwionym głosem śpiewa dla nas wspaniałe poetyckie teksty, rzadkie we współczesnej muzyce pop.
Był jednym z nielicznych muzyków, którzy wykorzystując nowe patenty na tworzenie muzyki – skrecze i sample, mieszając rytmy i stylistyki, kontynuował rockowe tradycje. Jego płyt mogą słuchać starsi fani hard rocka, młodzi hiphopowcy i zwolennicy electropopu. Przed każdym otwiera nowe muzyczne horyzonty.
Na okładce najnowszej płyty zaprezentował się w portrecie, który przypomina dwóch tragicznie zmarłych muzyków – Briana Jonesa z The Rolling Stones i Kurta Cobaina z Nirvany. Ale daleko mu do ich szaleństwa. Beck nagrał jeden z najbardziej stonowanych albumów w swoim dorobku, inspirowany muzyką folkową, którą fascynuje się od lat.