– Doszliśmy do Modlina. Nieumyci. Głodni. Zwinął nas patrol MO. Na drodze machałem książeczką „Autostopu”. Nie pamiętałem, że jest ważna tylko przez wakacje. A był październik. Mama wymyśliła, że Grzesio będzie geodetą.
– Z technikum na Targówku nic nie wyszło. Nie zdałem w trzeciej klasie, miałem zatargi z miejscowymi chłopakami. Było parę ostrych rozmów, parę ucieczek. W ostatniej chwili ratowałem się ucieczką do tramwaju.
Poszedł do szkoły zawodowej.
– Ale stanie przy tokarce i robienie młotka nie było moją wymarzoną przyszłością.
Dlatego udzielał się w zespołach Watabah, Cekiny. Śpiewał Browna, Hendriksa, Purpli i Zeppelinów.
– Trzeba było też grać weselne rzeczy, występować na studniówkach, bo z tego były pieniądze. Moja zaradność zaimponowała przyszłej żonie, podówczas już po szkole baletowej. Stałem się niezależny finansowo, co nie było wtedy takie łatwe. Za szczyt elegancji uważano wtedy randkę z wuzetką, winem Cinzano i kawką w Telimenie przy Krakowskim Przedmieściu. Albo kafejce w Józefowie, gdzie poznaliśmy się z Krysią.
Kiedy wzięli ślub, poszedł do pracy w dziale planowania fabryki produkującej magnesy do czołgów.
– Tajne przez poufne. Beznadzieja.
Przypadek sprawił, że na sylwestra w hotelu MDM spotkał wziętego wtedy kompozytora.
– Poszedłem do toalety. Obok mnie siusiał Piotr Figiel. Wyczekałem moment, złożyłem życzenia. Usiadł przy moim stoliku. Powiedziałem, że śpiewam. Dał mi numer telefonu. Pamiętam do dziś: 25 00 25. Po dwóch miesiącach odważyłem się i zadzwoniłem.
Piotr Figiel zaprosił Grzegorza Markowskiego do Klubu ZAKR, który prowadził Ludwik Klekow.
– Kompletnie nie pasowałem do profilu grupy, bo to był kabaret. A ja chciałem śpiewać songi z gitarą. Zaangażowane. Męczyłem się z kabaretem. Kabaret ze mną.
Pewnego dnia Klekow wspomniał, że powstaje Teatr na Targówku.
– Kiedy na przesłuchaniu zacząłem się ruszać, pani choreograf powiedziała, że ciągnę d... dwa metry za sobą jak ruski tank. Jednak Włodzimierz Korcz, który był kierownikiem muzycznym, wyczuł, że jestem muzykalny.
Orkiestrą kierował Czesław Majewski. Markowski śpiewał w chórkach. Do jednego z programów przygotowano „Kozaka” Moniuszki, którego miał wykonywać Bogdan Czyżewski.
– Kiedy zachorował, powiedziałem Korczowi, że znam tę pieśń. Śpiewałem ją na egzaminie do Wyższej Szkoły Muzycznej, gdzie usłyszałem, że i owszem, mam głos, jednak praca z amatorskimi naleciałościami zajmie lata. Korczowi moja interpretacja się spodobała. I podzieliśmy się „Kozakiem” z Czyżewskim, kiedy wrócił. To przyspieszyło moje życie zawodowe.
Była druga połowa gierkowskiej dekady.
– Piwo Żywiec można było dostać w Delikatesach na Nowym Świecie w sobotę do 16. Ale trzeba było odstać w kolejce. Naprzeciwko sądów bywał Eearl Grey. Mieszało się go z Madrasem. Pudełko zostawało na pamiątkę. W teatralnym bufecie były kanapki po dwa złote. Miałem ochotę na pięć, ale stać mnie było na trzy. Pamiętam, jak spotkałem znajomą na Krakowskim Przedmieściu i mówiłem, że się spieszę, bo się bałem, że jak pójdziemy pogadać do kawiarni, będę musiał zapłacić rachunek, a nie miałem kasy.
W teatrze nauczył się fechtunku, solfeżu i makijażu. A 1977 r. trafił do grupy Victoria Singers, której członkowie założyli potem Vox.
– Zaczęły się trochę lepsze czasy. Śpiewaliśmy w knajpie, ale porządnej. Dyrektor nie wpuszczał striptizu ani pana z ogniem. Wykonywaliśmy standardy jazzowe. Cudzoziemcy składali nam gratulacje. No i miałem stałą robotę przez cały miesiąc. Stać mnie było na trabanta. Kiedy urodziła się Patrycja, mogłem ją przywieźć ze szpitala.
W 1978 r. Markowski pojechał na festiwal do Irlandii.
– Koledzy mieli mi za złe, że nie będę ćwiczył nowego programu. Poza tym, chociaż muzycznie wszystko się zgadzało, to charaktery mieli ciężkie. Odszedłem.
Znowu pomógł przypadek. Włodzimierz Korcz czekał na swoją żonę Elżbietę Starostecką na lotnisku. Przylot się opóźniał. Wymyślił temat muzyczny serialu „07 zgłoś się”.
– Korcz zagrał mi go, zacząłem śpiewać skatem i przekonałem, że nie powinno być tekstu, bo pryśnie aura tajemnicy niezbędną w kryminale. Dwa tygodnie później pojechaliśmy na nagranie. Pierwsze moje zawodowe nagranie.
Wokaliza została zauważona.
– Usłyszał ją Zbigniew Hołdys, ale poznaliśmy się wcześniej. Śpiewałem w Victorii, a on szykował się na wyjazd do Ameryki.
Pytanie brzmiało, czy Markowski się przełamie i zostanie rasowym rockowym frontmanem.
– Pierwsze spotkanie z zespołem w Stodole było dramatyczne. Palili trawę, czuć było od nich alpagą, a ja byłem w okularkach, w marynareczce, w czystej koszuli. Buty wyglansowane. Patrzyli na mnie jak na UFO. Zaśpiewałem „Lokomotywę z ogłoszenia”. Jeszcze nie miała gotowego tekstu.
Próby Perfectu trwały sześć miesięcy. W domu nie było za co kupić bułek. Zaczęło się sprzedawanie mebli. Pomógł Tadeusz Ślusarski, tyczkarz, sąsiad. Na sylwestra 1980 r. odbyła się muzyczna rozgrzewka, potem był pierwszy koncert w Ursusie.
– Udało się. Zacząłem się wyzwalać. Zdjąłem koszulę, odsłoniłem klatę, nie robiłem dziwnych ruchów ręką. Bawiłem się mikrofonem jak buławą. Przestałem być estradową karykaturą samego siebie.
Koledzy dopingowali Markowskiego w typowo rockandrollowy sposób.
– Zdzisław Zawadzki przed jednym z koncertów przyniósł ziele i powiedział „Ciągnij!”. Jak rock and roll, to rock and roll. Wziąłem dwa sztachy i odpadłem. Nie miałem siły wejść na scenę. Hołdys udawał przed widownią, że się popsuł wzmacniacz. Grał na zwłokę. Wypiłem cztery kawy, wylałem wiadro wody na łeb i się pozbierałem.
Po rozpadzie Perfectu w 1983 r. Markowski wiedział jedno: musi utrzymać rodzinę.
– Hołdys potraktował nas w żenujący sposób. Zawiodłem się na przyjaźni. Bolał mnie brak solidarności. Zobaczyłem złą stronę show biznesu. Tylko wsparciu Krysi i Patrycji zawdzięczam, że nie wpakowałem się w szambo.
Postanowił rzucić muzykę.
– Jestem artystą czy nie – to nie miało znaczenia. Nie mogłem być ciężarem dla rodziny. Najpierw sprowadziłem flippery i żyłem z automatów. Potem zaproponowałem ojcu pomoc w prowadzeniu firmy budowlanej. Zająłem się cennikami, kosztorysami. Miałem ekipę, która malowała metro.
40-osobowa ekipa Markowskiego malowała siedem pierwszych stacji warszawskiego metra. Budowlanka nie była dla Markowskiego nowiną.
– Do pracy poszedłem jako dwunastolatek. Ojciec był wymagający. Uznał, że skoro dużo jemy – musimy na siebie zarobić. Pracowaliśmy zawsze przez cały lipiec. Jako pomocnik murarza dostawałem osiem złotych za godzinę, minus koszty obiadu. Dowiedziałem się, co to graca, jak się robi zaprawę. Musiałem być na stanowisku o 6.30, przed murarzem. Ustawić cegły. Ale kiedy kierowałem robotą przy metrze, wiedziałem, kiedy kradną cement. Brałem zaprawę do ręki, wąchałem i wszystko było jasne.
W 1987 r. wrócił na muzyczny rynek pierwszą solową płytą „Kolorowy telewizor”. – Dziś wiem, że ma braki producenckie, kilka rzeczy można by było poprawić. Dlatego decydując się teraz na nowy album, wybrałem współpracę z fachowcami. Muzykę skomponował Ryszard Sygitowicz. Piosenki napisali najlepsi: Bogdan Olewicz, Bogdan Loebl, Andrzej Mogielnicki. Chciałem wziąć na ambit kolegów z Perfectu, bo nowej płyty, mimo moich próśb, nie nagraliśmy już od 2004 roku!