Artykuł pochodzi z miesięcznika "Sukces"
Biały jazz nie istnieje. To, czego warto słuchać, to czarny jazz. Rzadko, ale jednak się zdarza, że białemu udaje się zbliżyć do geniuszu. Z tym, że wtedy przestaje być biały i zostaje zaliczony do grona prawdziwych jazzmanów. Ale to wymaga katorżniczej pracy. – Jesz i myślisz o muzyce. Kochasz się i myślisz o muzyce. Śpisz i śnisz o muzyce. Wiecznie coś zmieniasz, komponujesz – opowiada w biografii „Ja, Urbanator" skrzypek i saksofonista jazzowy Michał Urbaniak. Jazz staje się nałogiem. Wiecznym ćwiczeniem dłoni, które nawet, gdy trzymają hamburger, biorą udział w jam session. W końcu mieszanka pracy, ambicji i talentu pozwala wejść do grona najlepszych i zagrać w nowojorskich świątyniach jazzu. Ich szlakiem oprowadza Michał Urbaniak. Grał w każdej z nich.
Birdland
Kiedy amerykańscy dziennikarze dowiedzieli się, ile Urbaniak ma lat, śmiali się do rozpuku, mówiąc, że to niemożliwe, bo taki rocznik nie istnieje. Kilkunastoletni chłopak, okrzyknięty rok wcześniej najlepszym saksofonistą tenorowym Polski Ludowej, odbywał właśnie trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych z zespołem The Wreckers (Niszczyciele) Andrzeja Trzaskowskiego. Był rok 1962, a oni byli pierwszym zespołem jazzowym zza żelaznej kurtyny występującym na ziemi Wuja Sama. Trzaskowski, Namysłowski, Urbaniak i reszta zespołu siedzieli w Birdland, nowojorskim klubie jazzowym położonym w artystowskiej dzielnicy Greenwich Village. Neon zawieszony nad wejściem do klubu głosił „Birdland. The jazz corner of the world" (Ziemia ptaków. Światowe centrum jazzu). Otwarta w 1949 r. scena, jak wiele jej podobnych, była położona poniżej poziomu ulicy, w pomieszczeniu, które równie dobrze mogło funkcjonować jako piwnica.
Na tyle obszerna, że mieściła 500 rozkochanych w jazzie nowojorczyków. Każdy chciał zobaczyć swojego idola i każdy mógł spełnić swoje marzenie. Nawet nastolatkowie, którzy ledwo odrośli od ziemi, a dla których przeznaczona była bezalkoholowa „orzeszkowa galeria", gdzie mogli przebywać bez rodziców. Do klubu ściągały tłumy ludzi nie tylko ze względu na występujących w nim gigantów jazzu: Johna Coltrane'a, Milesa Davisa czy Stana Getza, ale także wyjątkową atmosferę. Współtworzył ją Pee Wee Marquette, tzw. master of Cremony, ktoś na kształt naszego wodzireja, który zapowiadał występujących muzyków. Mierzący nieco ponad 1,20 m Pee Wee był znany ze swoich złośliwości wobec tych, którzy nie raczyli obdarować go sowitym napiwkiem. Każdy, kto poważył się na taki nietakt, musiał liczyć się z tym, że Marquette, zapowiadając występ, przekręci jego nazwisko...
Pierwsze pięć lat działalności klubu ociekało gwiazdami na scenie i widowni. Największych przychodzili słuchać najwięksi: Frank Sinatra, Marilyn Monroe i Marlena Dietrich. Pomniejszych widzów nikt by nie zliczył, gdyby nie to, że każdy z nich zapłacił 1,50 dol. za wstęp, dzięki czemu wiadomo, że w sumie było ich 1,4 mln. Alan Morison, wieloletni naczelny magazynu „Ebony", kiedyś próbował wyjaśnić ten fenomen. „Birdland było jednocześnie kulturalnym centrum i barometrem trendów, gdzie występowały największe nazwiska jazzu" – pisał.