Nowojorskie świątynie jazzu

Amerykanie mają prawie zerowy wkład w światową kulturę. Nawet hamburgery pierwsi wymyślili Rzymianie. Jedyne, co im się udało, to jazz. A jazz to Nowy Jork.

Publikacja: 19.01.2013 00:01

Nowojorskie świątynie jazzu

Foto: Getty Images/FPM

Red

Artykuł pochodzi z miesięcznika "Sukces"

Biały jazz nie istnieje. To, czego warto słuchać, to czarny jazz. Rzadko, ale jednak się zdarza, że białemu udaje się zbliżyć do geniuszu. Z tym, że wtedy przestaje być biały i zostaje zaliczony do grona prawdziwych jazzmanów. Ale to wymaga katorżniczej pracy. – Jesz i myślisz o muzyce. Kochasz się i myślisz o muzyce. Śpisz i śnisz o muzyce. Wiecznie coś zmieniasz, komponujesz – opowiada w biografii „Ja, Urbanator" skrzypek i saksofonista jazzowy Michał Urbaniak. Jazz staje się nałogiem. Wiecznym ćwiczeniem dłoni, które nawet, gdy trzymają hamburger, biorą udział w jam session. W końcu mieszanka pracy, ambicji i talentu pozwala wejść do grona najlepszych i zagrać w nowojorskich świątyniach jazzu. Ich szlakiem oprowadza Michał Urbaniak. Grał w każdej z nich.

Birdland

Kiedy amerykańscy dziennikarze dowiedzieli się, ile Urbaniak ma lat, śmiali się do rozpuku, mówiąc, że to niemożliwe, bo taki rocznik nie istnieje. Kilkunastoletni chłopak, okrzyknięty rok wcześniej najlepszym saksofonistą tenorowym Polski Ludowej, odbywał właśnie trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych z zespołem The Wreckers (Niszczyciele) Andrzeja Trzaskowskiego. Był rok 1962, a oni byli pierwszym zespołem jazzowym zza żelaznej kurtyny występującym na ziemi Wuja Sama. Trzaskowski, Namysłowski, Urbaniak i reszta zespołu siedzieli w Birdland, nowojorskim klubie jazzowym położonym w artystowskiej dzielnicy Greenwich Village. Neon zawieszony nad wejściem do klubu głosił „Birdland. The jazz corner of the world" (Ziemia ptaków. Światowe centrum jazzu). Otwarta w 1949 r. scena, jak wiele jej podobnych, była położona poniżej poziomu ulicy, w pomieszczeniu, które równie dobrze mogło funkcjonować jako piwnica.

Na tyle obszerna, że mieściła 500 rozkochanych w jazzie nowojorczyków. Każdy chciał zobaczyć swojego idola i każdy mógł spełnić swoje marzenie. Nawet nastolatkowie, którzy ledwo odrośli od ziemi, a dla których przeznaczona była bezalkoholowa „orzeszkowa galeria", gdzie mogli przebywać bez rodziców. Do klubu ściągały tłumy ludzi nie tylko ze względu na występujących w nim gigantów jazzu: Johna Coltrane'a, Milesa Davisa czy Stana Getza, ale także wyjątkową atmosferę. Współtworzył ją Pee Wee Marquette, tzw. master of Cremony, ktoś na kształt naszego wodzireja, który zapowiadał występujących muzyków. Mierzący nieco ponad 1,20 m Pee Wee był znany ze swoich złośliwości wobec tych, którzy nie raczyli obdarować go sowitym napiwkiem. Każdy, kto poważył się na taki nietakt, musiał liczyć się z tym, że Marquette, zapowiadając występ, przekręci jego nazwisko...

Pierwsze pięć lat działalności klubu ociekało gwiazdami na scenie i widowni. Największych przychodzili słuchać najwięksi: Frank Sinatra, Marilyn Monroe i Marlena Dietrich. Pomniejszych widzów nikt by nie zliczył, gdyby nie to, że każdy z nich zapłacił 1,50 dol. za wstęp, dzięki czemu wiadomo, że w sumie było ich 1,4 mln. Alan Morison, wieloletni naczelny magazynu „Ebony", kiedyś próbował wyjaśnić ten fenomen. „Birdland było jednocześnie kulturalnym centrum i barometrem trendów, gdzie występowały największe nazwiska jazzu" – pisał.

Druga pięciolatka nie była już tak udana. Zaczęło się od zasztyletowania na terenie klubu jego współwłaściciela Irvinga Levy'ego. Zabójstwo, o ile nie dochodzi do niego w mordowni, gdzie każdy mniej lub bardziej bierze to pod uwagę, jest początkiem końca nocnego klubu. Tak też było w przypadku Birdland – odpływ klientów i wzrastające opłaty za wynajem doprowadziły właścicieli do bankructwa i zamknięcia przybytku w 1965 r. Nieco ponad 30 lat później Birdland został reaktywowany, choć pod zmienionym adresem – najpierw mieścił się na Broadwayu, a obecnie ma siedzibę na rogu 315 Zachodniej i 44 ulicy. I choć do dzisiaj na jego scenie grają muzycy z najwyższej półki, to jego pierwotna wersja stała się ikoną.

– Stary Birdland był najważniejszym miejscem w moim życiu – mawiał Joe Zawinul, genialny klawiszowiec, który poświęcił klubowi jeden ze swoich najpopularniejszych kawałków, nazwany nomen omen „Birdland" (1977 r.). Ta scena była i jest klubem, w którym wypada bywać. W dobrym tonie jest opowiedzieć znajomym, że spędziło się w nim noc albo wybiera się do niego na najbliższą. Najlepiej z wetkniętą w tylną kieszeń powieścią „W drodze" Jacka Kerouaca, który poświęcił klubowi kilka linijek, oraz płytą Us3 „Hand on the Torch" („Ręce na pochodni"). Us3 to nie tylko zespół jednej płyty, ale właściwie jednego utworu – „Cantaloop", który otwiera archiwalna zapowiedź mistrza ceremonii Pee Wee Marquette: „Ladies and gentleman, as you know, we have something special down here at Birdland this evening" („Panie i panowie, jak już wiecie, mamy tutaj w Birdland coś specjalnego tego wieczoru").

Blue Note

Od 12 w południe Nowy Jork z rozbieganego, wszędzie spóźnionego miasta przeistacza się w najbardziej szczęśliwe miejsce na ziemi. Z biurowców, sklepów i samochodów wylegają na ulice masy ludzi, zaludniając restauracje, kawiarnie i bary. W powietrzu, niczym smog, unosi się chmura aromatów z najodleglejszych zakątków światowych kuchni: Japonii, Chin, Korei, Meksyku. Lunch to obowiązkowa chwila na relaks, w trakcie której nowojorczyk nabiera sił na resztę dnia i zapomina o bożym świecie. Najlepiej, jeśli można coś zjeść, gdy w tle leci dobra muzyka. Ci, którzy wpadają na lunch do Blue Note na rogu Trzeciej i 131 Zachodniej w Greenwich Village, zawsze mogą liczyć na to, że ktoś wstanie od stolika i zacznie grać. Przypadkiem może się okazać, że to George Benson, gitarzysta, dziesięciokrotny zdobywca Grammy Award, który lubi składać w klubie niezapowiedziane wizyty.

– Zawsze, kiedy George Benson jest w mieście, wpada do nas i gra z kimkolwiek, kto wtedy występuje – opowiadał magazynowi „Billboard" założyciel klubu Danny Bensusan. Raz mieliśmy na scenie Al Jarreau, George'a Bensona, Nancy Wilson i Bobby'ego McFerrina występujących razem, i to tylko dlatego, że akurat wszyscy byli tej nocy w klubie.

Blue Note to jazzowa marka znana nawet tym, którym estetycznie bliżej jest do Nergala niż Coltrane'a. Ale początki klubu nie zapowiadały ani sławy, ani pieniędzy.

– Przez pierwszy rok było ciężko. Wielu dobrze znanych muzyków grało u nas, ale sala była tylko w połowie pełna. Rok zajęło rozkręcenie interesu – wspomina Bensusan.

Klub w momencie otwarcia był dość duży jak na ówczesne standardy. Większość jazzowych scen była wtedy mała i poza ludźmi wypełniona papierosowym dymem. Do Niebieskiej Nutki natomiast jednorazowo mogło wejść ponad 200 osób plus na scenę duet albo, jak ktoś chciał, 18-osobowa orkiestra. Jednak sama obszerna przestrzeń nie przyciąga tłumów. Przyciągają je wielkie nazwiska. Te jednak mają swoje wymagania.

– W tamtym czasie nie mieli przebieralni i prywatnych łazienek dla gwiazd – opowiadał w „Billboardzie" basista Ray Brown. Usiadłem z nimi i przeprowadziliśmy miłą rozmowę, w trakcie której wytłumaczyłem im, że nie ściągną do klubu największych nazwisk, jeśli będą kazali im się przebierać w publicznej toalecie.

Tak banalna sprawa jak rozbudowa infrastruktury okazała się strzałem w dziesiątkę. Dopiero wtedy miały sens inwestycje w doskonały sprzęt nagłaśniający i wielkie nazwiska. Wkrótce Blue Note stał się mekką muzyków, którzy nie tylko uwielbiali w nim grać, ale także spędzać czas. Do historii przeszły pobyty wokalistki jazzowej Sarah Vaughn, która po koncercie zamiast wracać do hotelu, przesiadywała przy barze do czwartej nad ranem. Dzięki doskonałej akustyce w klubie swoje płyty nagrywali najważniejsi ludzie w branży. Chick Corea w Niebieskiej Nutce nagrał cały zestaw płyt „A Week at the Blue Note" („Tydzień w Blue Note"), które były zapisem siedmiu koncertów zagranych w ciągu jednego tygodnia.

Wnętrza klubu i chodnik przed nim zawsze wypełniali ludzie zakochani w jazzie. Ci, którzy chcieli tylko posłuchać, i ci, którzy chcieli się czegoś nauczyć. Kiedy w Blue Note grał Michał Urbaniak, „ten pieprzony polski gęślarz", jak pieszczotliwie nazwał go Miles Davis, pod sceną stał kilkunastoletni Nigel Kennedy, podpatrując swojego mistrza. Nauka musiała być efektywna, bo kilkanaście lat później Nigel urósł do rangi bądź co bądź szalonego, ale jednak wirtuoza skrzypiec. W międzyczasie Blue Note rozwinęło się w jazzową fabrykę z oddziałami w Tokio, Nagoja i Mediolanie, sklepem z pamiątkami oraz wytwórnią płytową. Straciło nieco swój intymny klimat, ale pomimo tego nadal przyciąga jak magnes.

The Bottom Line

Kiedy w Greenwich Village, w 1974 r., otwierano The Bottom Line, 400-osobowa sala pękała w szwach. Na scenie brylowali świetni muzycy jazzowi, a wśród gości sensację wzbudzał młody niepokorny, Mick Jagger. Premierowa noc zakończyła się nad ranem szaleństwami na parkiecie i jam session z udziałem samego Steviego Wondera. Początek, o jakim można tylko marzyć. Ale kilka miesięcy później było równie ciekawie. Na scenie wystąpił wokal, który miał się stać symbolem robotniczej Ameryki. Bruce Springsteen. Z tym że wtedy Bruce był jeszcze niedojrzały, a jego występ chaotyczny i przydługi, jak wspominał Allan Pepper, właściciel The Bottom Line. To nie był ktoś, za kim ludzie poszliby w ogień. Musiał minąć rok. Bruce wrócił do klubu i porwał publiczność serią 10 niezapomnianych koncertów, które były początkiem jego legendy. Równolegle do niego rozwijał się The Bottom Line, który ze swoją ciemną, wolną od dymu papierosowego salą stawał się ikoną nowojorskiej sceny muzycznej. Klub nie był ściśle jazzowy, grali w nim muzycy różnych opcji, od Milesa Davisa, przez Elvisa Costello po Toma Waitsa. Ale jak już ktoś grał, wiadomo było, że nie można tego przeoczyć. Nie bez powodu Lou Reed, który nagrał w nim płytę „Live: Take No Prisoners" („Na żywo: Nie bierzemy jeńców"), mawiał, że nie było lepszego klubu na świecie.

Na jego scenie po raz pierwszy w historii muzyki zabrzmiało nowatorskie połączenie jazzu i rapu w wykonaniu Michała Urbaniaka z zespołem.

– Na pierwszym koncercie sala wypełniła się w trzech czwartych murzyńską publicznością, co jest niezawodnym miernikiem sukcesu – wspomina Urbaniak. Drugi koncert dzień później okazał się jeszcze większym sukcesem. Pchali się na niego wszyscy, którzy choć trochę znali się na muzyce. Jednak rok 1998, kiedy Urbaniak grał w The Bottom Line, był już okresem schyłkowym w historii klubu. Właściciele – Alan Pepper i Stanley Snadowsky – mieli wybitnego nosa do muzyków, ale dużo gorzej szło im w kwestiach biznesowych. W efekcie w 2003 r. nad klubem zawisł potężny dług w postaci 190 tys. dol. niezapłaconego czynszu i remont o wartości 800 tys. dol., którego oczekiwał właściciel budynku. Sprawa zakończyła się w sądzie, The Bottom Line groziło zamknięcie. W pomoc legendzie zaangażował się Boss, który na stronie www.savethebottomline.com nawoływał do jego ratowania i jednocześnie przekazał pokaźną kwotę na pokrycie długów. Na apel odpowiedziały m.in.: Sony, radiowiec Howard Stern i prezes Viacom, Mel Karmazin. Udało się uzbierać 350 tys. dol. Dużo za mało. Na kilka tygodni przed 30. urodzinami sceny Alan i Stanley spakowali dobytek do kartonowych pudeł i opuścili legendarną piwnicę. – Mieliśmy wizję tego miejsca i chcieliśmy pozostać jej wierni – mówił Allan Pepper.

To nie wystarczyło. Dziś tam, gdzie kiedyś rodziły się największe gwiazdy Ameryki, kształcą się jej największe mózgi. We wnętrzach The Bottom Line znajdują się sale wykładowe The New York University.

Village Vanguard

Niekończące się kolejki przed wejściem, wąskie schody, którymi idzie się jak po węgiel do piwnicy, smród spleśniałych ścian i bordowe, podziurawione kanapy. Mekka miłośników jazzu. – Village Vanguard jest dla jazzmana tym, czym Watykan dla chrześcijanina. Za każdym razem, kiedy wymawiam słowa „Village Vanguard", przez moje ciało przechodzą dreszcze – wspominał Michał Urbaniak w jednym z wywiadów. W porównaniu klubu do Watykanu musi coś być, bo wielu jazzmanów, którzy o nim opowiadają, odwołuje się do religii.

– To miejsce, do którego zawitali Mojżesz, Mahomet i Jezus – mówił dziennikarzowi „The Wall Street Journal" Jason Moran, świetny pianista jazzowy. Przywołując te trzy wielkie postacie, miał na myśli gigantów muzyki wywodzących się z różnych kręgów kulturowych, którzy dostarczali publiczności równie mistycznych przeżyć: Hanka Mobleya, Milesa Davisa czy Theloniousa Monka. Ten ostatni o mało co pozostałby nikomu nieznanym muzykiem. Na jego pierwsze koncerty w Village Vanguard nikt nie przychodził. Przynajmniej nikt ważny, kogo entuzjastyczny okrzyk „geniusz!" mógłby odpalić jego karierę. Ale żona właściciela klubu, Lorraine Gordon, uparła się i dalej sponsorowała Monka, wypychając go co wieczór na scenę. Dziś dzięki niej i swojemu talentowi twórczość Theloniousa stanowi fundament współczesnego jazzu.

Zresztą Village Vanguard pomaga muzykom do dziś. Dzięki nietypowemu, trójkątnemu kształtowi pomieszczenia, klub ma wyjątkową akustykę. Na tyle dobrą, że niektórzy nazywają go Carnegie Hall jazzu. Każdy liczący się muzyk marzy nie tylko o tym, żeby zagrać na scenie, ale także, by nagrać tam płytę. – Słowa „Live at Village Vanguard" mają wpływ na poziom sprzedaży płyt – wyjaśnia w „The WSJ" Bruce Lundvall, szef Blue Note Records.

W Village Vanguard swoje albumy nagrywali najwięksi, m.in. John Coltrane, Bille Evans i Winton Marsalis. Trzy krążki ze swojej potężnej dyskografii nagrał tam również Michał Urbaniak. Dziś klub pomimo zalania i sufitu, który pewnego dnia spadł na podłogę, wygląda jak w momencie otwarcia w 1957 r. Wtedy na jego scenie występowali poeci ruchu bitnikowskiego, dziś niemal codziennie grają w nim giganci światowego jazzu. Równie często ktoś marzy o tym, żeby zepchnąć ich ze sceny, co wcale nie jest niemożliwe. Wystarczy harować jak wół, być piekielnie ambitnym i liczyć na to, że Bóg nie poskąpił talentu.

Korzystałem z filmu „Michał Urbaniak. Nowojorczyk z wyboru" Wiesława Dąbrowskiego oraz książki „Ja, Urbanator" Andrzeja Makowieckiego.

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"