Ten efekt zwielokrotnionego obrazu, jaki proponują gościom restauratorzy, przyprawia o zawrót głowy. Nie wiem, co chciano osiągnąć, wieszając tu te wszystkie telewizory w jednej płaszczyźnie. Lokal przygotowano poza tym tak, jakby miało się tu mieścić bistro w stylu Cafe Brama. Wskazują na to duże okna, eleganckie proste w stylu meble i długa zamszowa kanapa w kolorze wytrawnej czekolady. Spodziewałam się także bezpretensjonalnych dań. Niestety. W karcie jest nudno jak na Dworcu Centralnym. Szef kuchni, Włoch o imieniu Giovanni (nazwiska nie chce podać), proponuje klasyczne dania włoskie oraz nieco tzw. międzynarodowych (np. sałatę typu Cezar). Giovanni we Włoszech kariery by nie zrobił, a i u nas klient chyba się nie nabierze.
Kuchnia jest otwarta, można patrzeć szefowi na ręce jak w pizzerii (w menu jest pizza), a skwierczenie tłuszczu zakłóca odbiór telewizji. Zapachy kuchenne i dym papierosowy wnikają w ubrania. W ramach wietrzenia właścicielka otworzyła drzwi, co sprawiło, że przeniknął mnie jesienny chłód. Kelnerka nie wiedziała, czy gnocchi są robione na miejscu, co nie dziwi, zważywszy, że w karcie zapisano je jako gnocci. Zapewniła natomiast, że na miejscu robione jest linguine (22 zł).
Zamówiłam. Była to najbardziej kuriozalna pasta, jaką jadłam w życiu. Szare kluski przypominały makaron na rosół, a o stanie al dente zapomniały dobre kilka minut wcześniej. Sos, a raczej to, co miało być sosem, składał się z kawałków suszonych pomidorów z oliwą, oliwek w cząstkach i niezwykłej obfitości cebuli. Okropny. Spróbowałam także sałaty z kurzymi wątróbkami (15 zł). Podano do niej tak octowy dressing, że można się było zakrztusić. Wątróbki zostały po prostu obsmażone (a wcześniej niekoniecznie dokładnie oczyszczone z żyłek i błon), liście sałaty podane w tak dużych kawałkach, że rozrywając je, nie sposób było nie ubrudzić sobie bluzki. Zero finezji. Porcja duża, ale nie do zjedzenia. Ciekawym dodatkiem był fenkuł, ale ginął w natłoku mięsa, octu, pomidorów i ogórków podanych nie wiadomo po co.
Mniejszą porażką były eskalopki cielęce po rzymsku (30 zł), choć i tak miały charakter dania stołówkowego. Cienkie płaty mięsa podane zostały z sałatą z tym samym octowym dressingiem. Nikt mnie nie zapytał, czy chcę ryż, czy cokolwiek innego (dodatki wyceniane są tu osobno). Mięso było dobre, dość miękkie, ale niewyróżniające się niczym. Zamiast sałaty wolałabym dostać szpinak, który roztaczał piękny zapach, ale nikt mi tego nie zaproponował. Dlaczego?
Wzięłam też latte. Tu kuriozalnym dodatkiem były trzy ziarenka kawy umieszczone na pianie. Dobrze, że je zauważyłam, bo złamałabym sobie ząb. Na koniec napiszę tylko, że nazwa Bara Boo do włoskiego bistro pasuje jak ABW do PZU. To najdziwaczniejsze miejsce, jakie odwiedziłam w tym roku.