Rozparty w przydomowej trattorii na jednej z portowych uliczek Palermo zapragnąłem otworzyć podobne miejsce u nas. Po chwili wróciłem na ziemię. U nas na założenie restauracji trzeba uzyskać zgodę sanepidu. Dalej jest straż pożarna‚ kolejka po koncesje (rekordziści czekają ponad pół roku)‚ liczne urzędy‚ nie mówiąc o wspólnocie mieszkańców‚ która z założenia stawia znak równości pomiędzy lokalem a hałasem‚ zasikanymi klatkami‚ insektami lub wyziewami z kuchni. Jednym słowem bagno.
Hola, ktoś powie. W całym zachodnim świecie sprzedaż i gotowanie jedzenia podlega kontroli stosownych organów. Owszem‚ ale tylko u nas istnieje rozziew pomiędzy rozporządzeniami ministra a ich wykładnią znaną li tylko inspektorom. Te wyśrubowane normy‚ gdyby były egzekwowane w całej rozciągłości, doprowadziłyby do zamknięcia większości lokali. Nie dzieje się tak‚ gdyż istnieje uzus pozornych rozwiązań.
Weźmy takie jajka‚ do których teoretycznie potrzeba wypażarki‚ osobnej lodówki‚ zlewu‚ a wszystko w wydzielonym aneksie. Wśród stu restauracji zaledwie kilka spełnia normy w stu procentach. Restauratorzy wybierają rozwiązania pozorne, jak np. niefunkcjonalne umywalki.
Jak to się dzieje‚ że we Włoszech obok restauracji na najwyższym poziomie możemy zjeść w knajpeczkach jak u mamy? Primo – gastronomia to tam często interes rodzinny. W Syrakuzach jadłem w tip-top knajpce‚ w której obsługiwali właściciele – małżonka w złotych okularach od Dolce & Gabbana i korpulentny małżonek. Secundo – wystarczy uświadomić sobie‚ że Włosi, tak jak w przypadku przepisów ruchu drogowego, wyżej cenią zdrowy rozsądek niż martwą literę kodeksów.
Domowa trattoria nie ma sztywnej karty dań. Rano kupuje się na targu produkty‚ które będą podawane tego dnia. To elastyczne prawo przypomina jazdę skuterem. Z uwagi na zwrotność i rozmiar pozwala się nim jeździć nawet pod prąd, o ile się nie tamuje ruchu.