Kariera tej piosenkarki jest zadziwiającym przykładem samozniszczenia. Mariah Carey w ciągu dekady przeistoczyła się z zachwycającej wokalistki w refrenistkę będącą na usługach hip-hopu.
Zrobiła to bez wyraźnej potrzeby. Gdy w drugiej połowie lat 90. wybuchła moda na rap, jej pozycja w muzyce była niezagrożona – Carey dorównała samej Whitney Houston, nie tylko bijącymi rekordy przebojami, ale i talentem wokalnym. Mimo to zaczęła pracować z hiphopowymi producentami i... wydawać coraz gorsze płyty.
Przyjęła wizerunek roznegliżowanej blondynki, a w piosenkach pełniła tę samą rolę co dziewczyny w raperskich klipach – była statystką, ozdobą. Ten status chyba jej odpowiada – nowy singiel „Touch My Body” to zaproszenie do korzystania z uroków jej ciała. W tle sączy się powolny rytm, krystaliczny i sztuczny, bo wypreparowany w komputerze. Głos Mariah wije się wzdłuż tyle przyjemnej, co banalnej linii melodycznej. W całym utworze nie słychać ani jednego instrumentu. Równie ubogich muzycznie i ciętych z szablonu pościelówek jest tu kilka. „Love Story”, wbrew tytułowi, nie rozpaliłaby niczyich uczuć.
W dłużących się niemiłosiernie balladach „I Stay In Love” i „Bye Bye” do komputerowych bitów dołącza co prawda cyfrowa imitacja pianina, a w smętnej „Thanx 4 Nothin” akustyczna gitara, ale emocji od tego nie przybywa. Jedyne, co poczułam, to smutek przy finałowej „I Wish You Well”. Jest wspomnieniem genialnego wokalu Carey sprzed lat. Tylko na nią nie szkoda wrażliwych uszu i czasu.
Mariah Carey, E=mc