Kiedy zamykała festiwal Glastonbury, zachwyceni recenzenci komentowali koncert jak popis sportsmenki: „Nie popełniła ani jednego błędu!". Z jej czwartą solową płytą jest tak samo. Beyoncé to zawodniczka z kondycją Tiny Turner, gotowa na maraton, jakim jest kariera w show-biznesie. Biegnie od dziewiątego roku życia i właśnie odskoczyła na boczny tor. A konkurencja zobaczyła jej plecy.
„4" jest majstersztykiem, ponieważ Beyoncé, zamiast trzymać się panującej mody na lata 80., syntezatory i ostro miksowany dance, nawiązała do najlepszej tradycji albumów pop, nagrywanych przez Jacksona czy Prince'a. Na „4" trafiło 12 intensywnych i różnorodnych utworów z wyraźnym soulowym fundamentem.
Beyoncé znów wspaniale śpiewa. Jej poprzednia płyta „I Am... Sasha Fierce" i krótki romans z Lady Gagą w „Telephone" były niepokojące, bo dała się porwać tajfunowi tandety.
Otwiera album czterema świetnymi balladami, zaczyna od miłości, zmysłowej i fizycznej, w „1 + 1". Wita się jako spadkobierczyni Arethy i Whitney, ale już w „I Care" zabiera tradycję w przyszłość. Wyrazisty, choć minimalistyczny utwór opowiada o tęsknocie za utraconym partnerem. Beyoncé nie lamentuje – jej wyznanie jest manifestem siły, słychać mocne bity i drapieżne gitarowe solo. „Best Thing I Never Had" – kolejny pokaz kobiecej siły, to kandydat na nietuzinkowy przebój. Napisana z Kanye Westem „Party" jest niekonwencjonalnym imprezowym numerem z hiphopowymi motywami, ale tak subtelnymi, że może uchodzić za balladę.