Jest pan jednym z najbardziej pożądanych producentów muzycznych na świecie, po co więc zawraca pan sobie głowę koncertowaniem?
Mark Ronson:
Aktualizacja: 18.07.2011 09:46 Publikacja: 14.07.2011 21:09
Mark Ronson
Foto: Snap Event
Jest pan jednym z najbardziej pożądanych producentów muzycznych na świecie, po co więc zawraca pan sobie głowę koncertowaniem?
Mark Ronson:
Wepoce technologicznej obróbki dźwięku każdy może brzmieć w studiu jak Mariah Carey. Tylko występy na żywo są testem umiejętności, pozwalają odróżnić chłopców od prawdziwych mężczyzn. Dziś najważniejsze grupy to m.in. Vampire Weekend czy Arcade Fire, czyli muzycy, którzy dostarczają niezwykłych przeżyć. Dla mnie dobry koncert jest powodem do dumy. To mój cel – stworzyć widowisko, na które ktoś się pofatyguje i będzie je pamiętał.
Odkąd spadła sprzedaż płyt, koncerty stały się kręgosłupem muzycznego show-biznesu. Na nich zarabia się najlepiej?
Mam tak rozbudowany zespół, że nigdy nie zarobię na koncertowaniu – dzień po występie muszę grać jako didżej, żeby odrobić straty. Ale nie to jest ważne. Uwielbiam grać w tym składzie. Lato jest czasem festiwali, podróżujemy do Polski, na Litwę i wielu miejsc, w jakich nie mamy szans pojawiać się na co dzień. Traktuję to jak nagrodę za całoroczną pracę.
I szansę na wyjście z cienia?
Nigdy tego nie planowałem. Podobnie jak wielu nowojorskich didżejów, debiutowałem albumem hiphopowym "Here Comes the Fuzz". Kultura didżejska jest specyficzna – promuje postaci bez twarzy. Większość z nas pozostaje nierozpoznawalna, nie jesteśmy przygotowani do roli frontmanów odpowiedzialnych za tworzenie widowiska. Drugą płytę "Versions" z coverami piosenek innych artystów nagrałem u siebie w mieszkaniu. Zaczęli go puszczać didżeje w Radio1 i wtedy zrobiło się o mnie głośno.
Na scenie wraca pan do korzeni: zaczynał pan jako instrumentalista, zanim dał się porwać hiphopowej fali.
Jako nastolatek miałem zespół, raczej kiepski i z fatalnym brzmieniem. Zapraszaliśmy raperów do wspólnych występów. Wtedy zakochałem się w hip-hopie. Zacząłem słuchać didżejów w radiu, uczyłem się ich sztuczek. Byłem białym chłopakiem z Londynu, ale nikt nie zwracał uwagi na mój kolor skóry. Czepiali się tylko, gdy kiepsko grałem. W Nowym Jorku liczy się nie to, skąd pochodzisz, ale jak daleko zajdziesz. Skupiłem się na doskonaleniu umiejętności, nie myślałem o występach, chciałem tylko być częścią hiphopowego świata.
Myśli pan, że dzisiaj nastolatki inaczej doświadczają muzyki?
Zaliczam się do dzieci MTV. Ta stacja w latach 80. i 90. prezentowała różne gatunki. Teledyski, które były ikonami tamtej ery, tworzyli artyści tacy jak Tom Petty – 40-latek ze świetnym repertuarem. Dziś taki artysta nie ma w telewizji szans. Dawniej MTV łączyła różne grupy wiekowe, popularne były autorskie programy, jak "120 minut" z muzyką alternatywną albo "Yo! MTV Raps" z hip-hopem. Można było przyjść do domu i usłyszeć każdy rodzaj muzyki. Tam po raz pierwszy widziałem klipy The Smiths, Guns'n'Roses, NWA. Musiałem czekać kilka godzin, żeby zobaczyć ukochany teledysk i chyba było to większe przeżycie niż teraz, gdy wystarczy kilka kliknięć, a wszystko jest natychmiast dostępne.
Czy pierwsza dekada XXI wieku zapisze się w historii muzyki czymś szczególnym?
Nie sądzę, nie stworzyliśmy niczego przełomowego. Mógłbym wskazać kilka postępowych albumów i takich, które w ciekawy sposób łączą różne inspiracje, ale nic nie jest naprawdę oryginalne. Nie słucham dziwacznej eksperymentalnej elektroniki, ale jestem pewien, że nie rodzi się żaden nowy gatunek. Radiohead, Jay-Z, Queens of the Stone Age – to świetni, niezwykle utalentowani muzycy, ale nie są nowatorami.
A pan?
Nigdy nie uważałem się za wynalazcę. Album "Back to Black", który wyprodukowałem dla Amy Winehouse, okazał się wpływowy, ale nie wymyśliłem soulu lat 60. i nie byłem jedynym, który nawiązywał do tych brzmień. Myślę, że to osobowość i talent Amy zabrały nasze nagrania na szerokie wody. Staram się łączyć różnie motywy. Mieszam w wielkiej puszce, wlewam do niej różne kolory z nadzieją, że uzyskam nowy odcień.
Zaczynał pan karierę, gdy muzycy pokładali wielkie nadzieje w Internecie. Zawiedliście się?
To się musiało wydarzyć. Internet otworzył dostęp do zasobów muzycznych, ale nielegalna wymiana plików zabija tę swobodę. Kiedy CD wchodziło na rynek, pewien facet – szef potężnej wytwórni płytowej – powiedział: "Kasety były przekleństwem, a ta płyta stanie się naszym wybawieniem, bo nikt nigdy nie będzie wiedział, jak kopiować z niej muzykę".15 lat później okazuje się, że nie ma nic prostszego! Technologia zawsze będzie ułatwiała bezpłatne pozyskiwanie muzyki, ale dla ludzi decydująca jest wygoda. Popularność sklepu iTunes dowodzi, że jeśli stworzy się wygodny serwis dokupowania piosenek, internauci chętnie zapłacą za nie 99 centów.
Niecały dolar to dobra cena?
Biorąc pod uwagę, jak marne powstają dziś piosenki, ta cena jest najczęściej wygórowana.
rozmawiała Paulina Wilk
Jest pan jednym z najbardziej pożądanych producentów muzycznych na świecie, po co więc zawraca pan sobie głowę koncertowaniem?
9 lipca 2025 roku o godz. 12.00 na Zamku Królewskim w Warszawie odbędzie się uroczysta gala 50. Nagrody im. Oska...
W jednej z najstarszych bibliotek rodowych, obecnie oddziale Muzeum Narodowego w Krakowie, rozpoczął się remont....
Przeglądy filmów, transmisje spektakli teatralnych i operowych, pokazy plenerowe – na wakacje stołeczne kina prz...
4 czerwca w siedzibie Instytutu Wzornictwa Przemysłowego w Warszawie odbyła się Gala Finałowa 18. edycji konkurs...
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas