Piątkowym koncertem w warszawskim klubie Palladium amerykańskie trio rozpoczęło trasę koncertową Ery Jazzu po Polsce. W sobotę zagrają w Gdyni, w niedzielę w Poznaniu, a następnie w Łodzi i w Krakowie.
Wypełniona do ostatniego miejsca sala klubu żywo reagowała na wzniosłe gospelowe hymny i bluesowe, tęskne wyznania i żale. A jednak blues to radosna muzyka i temperatura na sali rosła z każdym utworem. Bracia Holmes: gitarzysta, pianista Wendell i basista Sherwood oraz ich „brat w bluesie” perkusista Popsy „The Holmes” Dixon zaczęli koncert od nastrojowego tematu nawiązującego do ich wczesnych doświadczeń związanych z kościelnym chórem i wspólnym śpiewaniem w stylu gospel.
Ale i ten styl ma różne oblicza, o czym mogliśmy się przekonać oglądając film „The Blues Brothers” z ekspresyjnym Jamesem Brownem w roli pastora. W dynamicznym utworze The Holmes Brothers wypadli jeszcze ciekawiej. I tak już szybkie tempo przyspieszyli w rhythm and bluesie dowodząc, że różnica pomiędzy stylami jest umowna, bo wszystkie wywodzą się z potrzeby wyrażania uczuć. W utworach nasyconych czystą energią słychać było radość wspólnego muzykowania.
Chociaż w grze Wendella Holmesa słychać było bluesowe akordy, to pół koncertu czekałem na prawdziwego bluesa bez gospelowych śpiewów na głosy. Najlepszym, bluesowym wokalem, zdartym przez lata występów w zadymionych klubach, dysponuje Wendell i to jemu przypadła główna partia odwołująca się do archaicznego bluesa z Delty Missisipi. Słabiej wypadł perkusista Popsy Dixon śpiewając utwór „Feed My Soul” z ostatniego albumu „Feed My Soul”.
Wendell Holmes zasiadł także przy elektronicznej klawiaturze, ale szczęśliwie na krótko, bowiem z większą przyjemnością słuchałem jego gitarowych akordów i krótkich solówek. Zawołania „Have a Good Night, Tonight” w kolejnym temacie skłoniły publiczność do chóralnych śpiewów z zespołem i rytmicznych oklasków. To było apogeum rhythm and bluesowej zabawy.