Artykuł z archiwum miesięcznika "Sukces"
Nigdy w życiu nie zainwestowałbym w sztukę. Są dużo lepsze sposoby na zarobienie pieniędzy. Prostytucja, handel narkotykami... – mówił kilka lat temu, mierząc się z opinią największego biznesmena w świecie sztuki. Trochę zmyśla, bo zainwestował wiele. Zanim branża uznała jego podopiecznych artystów za najgorętsze nazwiska na rynku, sam wykupywał całe kolekcje, żeby nakręcić zainteresowanie. W tej brawurze była metoda, bo ostatecznie więcej zarobił, niż wydał. Choć można mu wierzyć – pieniądze były tylko przyjemnym dodatkiem, nie podstawową motywacją. Javier Perés 10 lat później to już nie tylko nonszalancki gbur, który drwi z przyzwyczajeń publiczności, i szalony opiekun skandalizujących debiutantów. To człowiek, który zdefiniował rynek sztuki współczesnej z całą jego prowokacją i ekshibicjonizmem. To człowiek, który wypromował największe gwiazdy wśród nowych, niepokornych artystów. Wprowadził ich prace do programów prestiżowych imprez i kolekcji opiniotwórczych galerii.
Sztuka kupowania
W 2001 r. żył jeszcze poukładanym życiem pracownika korporacji. Był prawnikiem w dużej firmie, specjalizował się w przepisach imigracyjnych. Historię sztuki poznawał hobbystycznie, dużo podróżował, odwiedzając ważne światowe galerie. – Prawo wymagało ode mnie za dużo skupienia. Raz omal nie zdążyłem na wystawę, bo byłem tak zajęty pracą. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to dłużej nie ma sensu – wspomina.
Rzucił etat, otworzył galerię. San Francisco, gdzie wówczas mieszkał, było artystyczną pustynią pozbawioną miejsc, galerii, instytucji. Był pewien, że znalazł niszę, że będzie pierwszy, że nie ma konkurencji. Okazało się, że problem nie leży w niedoborach, bo one są tylko symptomem. Problemem była specyfika środowiska nieprzyzwyczajonego do płacenia za sztukę. Na pierwszej wystawie pokazał prace kolektywu Assume Vivid Astro Focus – odkupione specjalnie od jednej z nowojorskich galerii. I co? I przyszło artystyczne towarzystwo, lokalne gwiazdy pocmokały ze znawstwem, poklepały po ramieniu i wyszły. Perés nie mógł zrozumieć. To było podejście, które zawsze odrzucał – nie wiedział, jak można być fanem sztuki, nie będąc jednocześnie jej kolekcjonerem, bo on zawsze zbierał, kupował, chciał mieć na własność. Kwestia genów. Urodzony na Kubie Perés pochodzi z zamożnej hiszpańskiej rodziny. Jego dziadkowie kolekcjonowanie sztuki przekuli na życiowe powołanie i lukratywną profesję. Rodzinna kolekcja, którą zarządza dziś brat Perésa, i w której znajdują się klasyki Picassa, Goi czy El Greco, jest wyceniana na pół miliarda dolarów. – Sztuka zawsze była centrum mojego życia. Była moją wielką ucieczką i przestrzenią nieograniczonych możliwości – przyznaje.
Galeria w San Francisco działała może kilka miesięcy, kolejną – w marcu 2003 r. – Perés otworzył już w Los Angeles. Tam organizował wystawy z większym biznesowym powodzeniem i tam też zaczął spotykać artystów potrzebujących finansowego wsparcia. Jednym z nich był Dan Colen, nowojorski artysta eksperymentujący z fakturą i adaptujący na potrzeby malarstwa elementy graffiti. Poznali się na Art Basel, festiwalu sztuki współczesnej, w Miami. Jakiś czas później Colen zadzwonił do Perésa i opowiedział mu o instalacji, nad którą pracował, ale brakowało mu środków. Poprosił o 10 tys. dol. Czek dostał następnego ranka. Tak powstało „Secrets and Cymbals, Smoke and Scissors: My Friend Dash' Wall In the Future", dokładna co do detalu replika ściany z mieszkania Dasha Snowa, przyjaciela Colena i kolejnego artysty objętego kuratelą Perésa. Każdy element znajdujący się na styropianowej ścianie został wykonany ręcznie i odtworzony w stosunku 1:1. Ktoś to kupił? Wiadomo, Javier Perés. Za 18 tys. dol. Rok później odsprzedał pracę Charlesowi Saatchiemu, założycielowi słynnej Saatchi Gallery. Z niemal 30-krotnym przebiciem.