Sztukmistrz z LA

Ciężko pracował na reputację człowieka balangi, a o regularnych orgiach w jego domu plotkowały pół Los Angeles i cały Berlin. Ale opinię nieomylnego wizjonera i skutecznego przedsiębiorcy przyniósł szacunek do sztuki. Właśnie minęła dekada od otwarcia pierwszej galerii, a jemu stuknęła w tym roku czterdziestka. Javier Perés nie zwalnia. Wręcz przeciwnie, Właśnie sam postanowił zostać artystą.

Publikacja: 21.10.2012 19:43

Sztukmistrz z LA

Foto: Courtesy Peres Project – Berlin, Robert Brecko Robert Brecko

Artykuł z archiwum miesięcznika "Sukces"

Nigdy w życiu nie zainwestowałbym w sztukę. Są dużo lepsze sposoby na zarobienie pieniędzy. Prostytucja, handel narkotykami... – mówił kilka lat temu, mierząc się z opinią największego biznesmena w świecie sztuki. Trochę zmyśla, bo zainwestował wiele. Zanim branża uznała jego podopiecznych artystów za najgorętsze nazwiska na rynku, sam wykupywał całe kolekcje, żeby nakręcić zainteresowanie. W tej brawurze była metoda, bo ostatecznie więcej zarobił, niż wydał. Choć można mu wierzyć – pieniądze były tylko przyjemnym dodatkiem, nie podstawową motywacją. Javier Perés 10 lat później to już nie tylko nonszalancki gbur, który drwi z przyzwyczajeń publiczności, i szalony opiekun skandalizujących debiutantów. To człowiek, który zdefiniował rynek sztuki współczesnej z całą jego prowokacją i ekshibicjonizmem. To człowiek, który wypromował największe gwiazdy wśród nowych, niepokornych artystów. Wprowadził ich prace do programów prestiżowych imprez i kolekcji opiniotwórczych galerii.

Sztuka kupowania

W 2001 r. żył jeszcze poukładanym życiem pracownika korporacji. Był prawnikiem w dużej firmie, specjalizował się w przepisach imigracyjnych. Historię sztuki poznawał hobbystycznie, dużo podróżował, odwiedzając ważne światowe galerie. – Prawo wymagało ode mnie za dużo skupienia. Raz omal nie zdążyłem na wystawę, bo byłem tak zajęty pracą. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to dłużej nie ma sensu – wspomina.

Rzucił etat, otworzył galerię. San Francisco, gdzie wówczas mieszkał, było artystyczną pustynią pozbawioną miejsc, galerii, instytucji. Był pewien, że znalazł niszę, że będzie pierwszy, że nie ma konkurencji. Okazało się, że problem nie leży w niedoborach, bo one są tylko symptomem. Problemem była specyfika środowiska nieprzyzwyczajonego do płacenia za sztukę. Na pierwszej wystawie pokazał prace kolektywu Assume Vivid Astro Focus – odkupione specjalnie od jednej z nowojorskich galerii. I co? I przyszło artystyczne towarzystwo, lokalne gwiazdy pocmokały ze znawstwem, poklepały po ramieniu i wyszły. Perés nie mógł zrozumieć. To było podejście, które zawsze odrzucał – nie wiedział, jak można być fanem sztuki, nie będąc jednocześnie jej kolekcjonerem, bo on zawsze zbierał, kupował, chciał mieć na własność. Kwestia genów. Urodzony na Kubie Perés pochodzi z zamożnej hiszpańskiej rodziny. Jego dziadkowie kolekcjonowanie sztuki przekuli na życiowe powołanie i lukratywną profesję. Rodzinna kolekcja, którą zarządza dziś brat Perésa, i w której znajdują się klasyki Picassa, Goi czy El Greco, jest wyceniana na pół miliarda dolarów. – Sztuka zawsze była centrum mojego życia. Była moją wielką ucieczką i przestrzenią nieograniczonych możliwości – przyznaje.

Galeria w San Francisco działała może kilka miesięcy, kolejną – w marcu 2003 r. – Perés otworzył już w Los Angeles. Tam organizował wystawy z większym biznesowym powodzeniem i tam też zaczął spotykać artystów potrzebujących finansowego wsparcia. Jednym z nich był Dan Colen, nowojorski artysta eksperymentujący z fakturą i adaptujący na potrzeby malarstwa elementy graffiti. Poznali się na Art Basel, festiwalu sztuki współczesnej, w Miami. Jakiś czas później Colen zadzwonił do Perésa i opowiedział mu o instalacji, nad którą pracował, ale brakowało mu środków. Poprosił o 10 tys. dol. Czek dostał następnego ranka. Tak powstało „Secrets and Cymbals, Smoke and Scissors: My Friend Dash' Wall In the Future", dokładna co do detalu replika ściany z mieszkania Dasha Snowa, przyjaciela Colena i kolejnego artysty objętego kuratelą Perésa. Każdy element znajdujący się na styropianowej ścianie został wykonany ręcznie i odtworzony w stosunku 1:1. Ktoś to kupił? Wiadomo, Javier Perés. Za 18 tys. dol. Rok później odsprzedał pracę Charlesowi Saatchiemu, założycielowi słynnej Saatchi Gallery. Z niemal 30-krotnym przebiciem.

Wie, jak zmieniać rynek

Taki miał sposób. Wesprzeć, kupić taniej, a potem wywindować cenę tak, by stać było tylko tych, którym faktycznie zależy na sztuce. Od początku z taką samą uwagą przyglądał się człowiekowi, który robił sztukę, co ścianie, na której miała skończyć. Faworytem nigdy nie byli wyrachowani biznesmeni inwestujący dla mody i szybkiego zysku. Bo Perés nie tylko potrafi obracać sztuką – on wie, jak zmieniać rynek.

Przez 10 lat dyktował warunki, inwestując w artystów, których inni się bali. Bo byli zbyt odważni. Zbyt ekstrawertyczni. Zbyt wulgarni jak na asekuranckie gusta decydentów w statecznych instytucjach. Bo robili sztukę piekielnie intymną, ideologicznie i politycznie nieuwikłaną. Bez społecznego mianownika, ale emocjonalnie pokoleniową. I tej nowej generacji przewodził właśnie Perés. Grono artystów, którymi się zajmował i zajmuje nadal, organizując wystawy i sprzedając kolekcje, to niewielka, w zasadzie kilkuosobowa grupa. Perésowi nigdy nie zależało na statystykach. Chciał współpracować tylko z tymi, w których wierzył (i na których sam wydawał pieniądze). I w tym elitarnym gronie wybrańców znaleźli się twórcy o podobnie niepopularnym podejściu. W ekspresowym tempie robił z nich supergwiazdy. Sam nigdy nie widział w ich pracach niczego nachalnie szokującego, stanowczo odrzucając zarzuty, że w sztuce interesuje go tylko spektakularne ekstremum i tanie chwyty. – Nigdy nie postrzegałem prac, które zainteresowały mnie w ostatniej dekadzie, jako ekstremalnych. Wiem, że wiele osób właśnie tak je ocenia. Nie rozumiem dlaczego. Zawsze wydawało mi się, że prezentuję artystów, którzy eksplorują tematy ważne w ich życiu – bardzo osobiste – i że zawsze byli i wciąż są w swoich działaniach mocno poetyccy.

Terence Koh, artysta urodzony w Chinach i wychowany w Kanadzie, to wciąż największa gwiazda w stajni. Perés odkrył go jeszcze w 2002 r., kupił wtedy jego debiutancką kolekcję – kosztowała go 11 tys. dol. – Jedną rzecz z tej kolekcji sprzedałem później za 55 tys. dol., dwie inne – za ćwierć miliona – wspomina. Prace Koha – obrazy, rzeźby, instalacje, perfomance, łączą w sobie elementy jednoznacznego, bezpośredniego punku i queerowego przegięcia. Perésowi udało się go wypromować na najlepiej opłacanego artystę swojego pokolenia. Pięć lat temu ktoś zapłacił pół miliona dolarów za instalację Koha z pomalowanych na złoto ekskrementów. – Pamiętam, jak Javier skontaktował się ze mną po raz pierwszy, e-mailowo. Napisał, że chciałby zorganizować mi wystawę w swojej galerii w Los Angeles. Zdezorientowało mnie to, wtedy jeszcze nie wiedziałem, na czym polega bycie artystą – wspominał Koh przy okazji pięciolecia współpracy.

Dash Snow, kolejny z artystów, którym Perés dał międzynarodową rozpoznawalność, trzy lata temu przedawkował narkotyki. – Ludzie mogli tego nie rozumieć, bo o wielu rzeczach nie mówiliśmy publicznie, ale historia Dasha była trudna. Radził sobie, tak jak potrafił najlepiej. Walczył o przetrwanie tak długo, jak tylko mógł – powiedział agent po śmierci podopiecznego fotografa. Snow robił zdjęcia – naturalne, brudne, szczere. Pełne seksu, przemocy, używek, dekadencji. Jego była żona Agathe Snow, również reprezentowana przez Perésa, w swoich imponujących artystycznych produkcjach z kolei łączy instalację z perfomance'em. Bruce LaBruce, filmowiec i fotograf, jest ikoną gejowskiego porno. Mark Flood krzyżuje dziedziny, narzędzia, estetyki, zestawia kolaż z malarstwem i instalacją. Wszystkich wymienionych łączy jedno – robią innowacyjną, igrającą z regułami sztukę. I wszyscy trafili pod opiekuńcze skrzydła Perésa. Nigdy nie był typowym menedżerem. Z każdym ze swoich artystów jest blisko, przyjaźni się, i to oni byli najczęstszymi gośćmi tych osławionych imprez, które urządzał w swoim domu w Los Angeles.

Choć kolejnych artystów werbował głównie z nowojorskich studiów i galerii, sam nigdy nie chciał przynależeć do środowiska. Nigdy nie zamieszkał w Nowym Jorku, otworzył tam jedynie biuro, a sam kursował pomiędzy Los Angeles a Berlinem. Dziś to Europa jest miejscem, gdzie rezyduje na stałe i gdzie czuje się najlepiej. Zamknął galerię w LA, w Berlinie pod szyldem Perés Projects prowadzi za to dwie: jedną na modnym, artystycznym Kreuzbergu, drugą – na prestiżowym Mitte. Wciąż głodny nowego rozgląda się za ciekawymi artystami. Niedawno Perés Projects nawiązało współpracę z interdyscyplinarną belgijską grupą artystyczną Leo Gabin – ich rzeźby, wideo arty i obrazy będzie można oglądać na gościnnej wystawie w Petersburgu. Pokazał też ostatnio prace Jamesa Franco, aktora, który został artystą. Nie zmienia kursu, choć przyznaje, że światowa zapaść ekonomiczna dotknęła również rynku sztuki. – W 2008 r. wszystko się zmieniło. Poczuliśmy, że nie jesteśmy niezwyciężeni. Że możemy zostać pokonani, złamani, zniszczeni. Teraz patrzę na to trochę inaczej. Muszę płacić czynsz, muszę płacić moim pracownikom, muszę płacić za produkcję. I wciąż pracuję głównie z młodymi, znanymi artystami. Tyle że rozpoznawalność nie przekłada się na wysokie ceny. Prace słynnych artystów niekoniecznie się świetnie sprzedają. Jest mnóstwo przykładów tego, że rozpoznawalni artyści musieli zejść z cen. Galerie się pozamykały, zmienił się charakter wystaw. Dziś pokazuję więcej malarstwa niż kiedykolwiek. A gdzie się podziały gigantyczne instalacje? Nie ma.

Sztuka własna

To dlatego sam zadebiutował również kolekcją portretów? „One of Ours" to seria poświęcona Riverowi Phoeniksowi, młodej ikonie lat 90. – River był przepiękny, ale mi kompletnie nie chodziło o jego twarz. Miał silną osobowość, ale spokojne usposobienie. Myślałem, że był aniołem. Że był nieśmiertelny. Okazał się jednym z nas. Kultowy aktor zmarł w wyniku przedawkowania narkotyków jesienią 1993 r. Perés wykorzystał utrwalony w mediach wizerunek Phoeniksa – na chwilę przed śmiercią, u szczytu powodzenia – i pokazał go w różnych odsłonach, eksperymentując z repetycją – właściwą sztuce religijnej. Pokazując tym samym nabożny stosunek społeczeństwa do gwiazd, zrównując postać idola z postacią świętego. – Kruchość ludzkiego życia to coś, o czym myślałem najwięcej w ciągu ostatniego roku. Myślę, że właśnie dlatego stworzyłem tę serię prac, korzystając z bardzo klasycznych materiałów i mediów. Nawet jeśli to wszystko przyszło do mnie podświadomie. Koncept rodził się, gdy sypało mu się prywatnie. I dziś nie zaprzecza, że w portretach aktora można dostrzec jego własne pożądanie, fascynację, sentymenty. – W pewnym sensie to autoportrety. Myślę, że przede wszystkim dlatego właśnie je zrobiłem – żeby wykorzystując wizerunek innej osoby, powiedzieć coś o sobie, bez konieczności mówienia o sobie. To jak oszukiwanie własnego terapeuty. Perés jest zaskakująco wrażliwy na krytykę. Gdy w recenzji zarzucono mu, że w „One of Ours" przegrał z popkulturowym stereotypem, wdał się w internetową pyskówkę z dziennikarką, wytykając jej, że nie ma pojęcia, o czym mówi. Miał rację? Miał powody wierzyć, że ma. To w końcu człowiek, który na sztuce się zna, bo zrobił na niej biznes życia. A to też niezła sztuka.

Artykuł z archiwum miesięcznika "Sukces"

Nigdy w życiu nie zainwestowałbym w sztukę. Są dużo lepsze sposoby na zarobienie pieniędzy. Prostytucja, handel narkotykami... – mówił kilka lat temu, mierząc się z opinią największego biznesmena w świecie sztuki. Trochę zmyśla, bo zainwestował wiele. Zanim branża uznała jego podopiecznych artystów za najgorętsze nazwiska na rynku, sam wykupywał całe kolekcje, żeby nakręcić zainteresowanie. W tej brawurze była metoda, bo ostatecznie więcej zarobił, niż wydał. Choć można mu wierzyć – pieniądze były tylko przyjemnym dodatkiem, nie podstawową motywacją. Javier Perés 10 lat później to już nie tylko nonszalancki gbur, który drwi z przyzwyczajeń publiczności, i szalony opiekun skandalizujących debiutantów. To człowiek, który zdefiniował rynek sztuki współczesnej z całą jego prowokacją i ekshibicjonizmem. To człowiek, który wypromował największe gwiazdy wśród nowych, niepokornych artystów. Wprowadził ich prace do programów prestiżowych imprez i kolekcji opiniotwórczych galerii.

Pozostało 91% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"