Koszmar nudnych nocy

„Manon Lescaut" w reżyserii Mariusza Trelińskiego to kolejny spektakl o mężczyznach bojących się dorosnąć. Wyszedł intelektualny kicz

Publikacja: 24.10.2012 18:49

Amanda Echalaz (Lescaut) i Thiago Arancam (des Grieux)

Amanda Echalaz (Lescaut) i Thiago Arancam (des Grieux)

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Sezon za sezonem mija, a w Operze Narodowej jej dyrektor artystyczny robi kolejne przedstawienie na ten sam temat. Czy bohaterką jest mitologiczna Eurydyka, chińska księżniczka Turandot, czy też wagnerowski żeglarz-tułacz, którego zauroczyła Senta, Mariusz Treliński ciągle pokazuje kobiety, które urzekają mężczyzn, a oni nie są w stanie tak naprawdę być z nimi. Nie chcą, nie potrafią, boją się? Odpowiedzi do końca nie poznajemy nigdy.

Gangster, seks i działka kokainy

W tych nocnych opowieściach z pogranicza jawy i snu kobieta jest czymś ulotnym, wyobrażeniem i ułudą raczej niż realnym bytem. To spektakle o obsesjach i lękach współczesnych mężczyzn, nie zaś o zdarzeniach rozgrywających się w prawdziwym świecie. Taka jest też najnowsza premiera Mariusza Trelińskiego – „Manon Lescaut" Giacomo Pucciniego lub ściślej: zrealizowana na kanwie tej opery.

To prawda, że współczesny teatr z trudem może zaakceptować to, co jest istotą dzieła wysnutego z popularnej niegdyś XVIII-wiecznej powieści Prevosta. Rokokowe stroje, peruki, powozy, afektowane wyznania, wreszcie sztuczny krajobraz pustynnej Ameryki, gdzie bohaterka umiera w ramionach ukochanego – wszystko to dawno już stało się symbolem operowego kiczu.

Puccini sobie, Treliński sobie

Nic zatem dziwnego, że Mariusz Treliński taką scenerię odrzuca. Ale w zamian proponuje inny banał, tyle że współczesny: nagie dziewczyny, wyuzdany seks z obowiązkowym facetem w damskich pończochach, działka kokainy wciągana nosem, gangster w białym garniturze, playboy w kwiaciastej koszuli i skórzanej kurtce. To nasz dzisiejszy kicz teatralny, powielany tak często, że stracił już głębszą znaczeniową wartość.

Punkt wyjścia spektaklu w Operze Narodowej jest nawet interesujący. Współczesny – zapędzony i zapracowany – kawaler des Grieux spotyka na stacji paryskiego metra swoją Manon. Może zresztą ją tylko sobie wyobraża i dlatego ma ona tyle twarzy. Bohaterka Pucciniego jest przecież wyuzdana i sprzedajna, a jednocześnie czysta i niewinna. Des Grieux zaś naprawdę nigdy jej nie zdobył, bo nasze marzenia najczęściej nie spełniają się do końca.

W teatrze operowym znacznie łatwiej jednak wymyślić nową historię niż starą, oryginalną opowiedzieć tak, by poruszyła współczesnego widza. Historia wykoncypowana przez Mariusza Trelińskiego drastycznie rozmija się z muzyką Pucciniego. W spektaklu wiele fragmentów jest inscenizacyjnie pustych, jakby reżyser nie słyszał, co kompozytor chciał w nich przekazać. Przedstawienie pozbawione jest na dodatek emocji. Puccini z taką maestrią przekazał w finale II aktu dramat gwałtownych rozterek i uczuć, gdy Manon zastanawia się, czy rzucić paryski luksus i uciec z biednym ukochanym, des Grieux zaś nie wie, czy przebaczyć jej zdradę i występne życie. Ze sceny Opery Narodowej wieje zaś nudą. A finałowa scena śmierci dłuży się tak samo jak w starej, konwencjonalnej inscenizacji, gdy gruba primadonna udawała, że umiera z wyczerpania.

Dyrygent górą

W warszawskiej „Manon Lescaut" nie ma prawdziwych postaci, są martwe lalki. Thiago Arancam wybrany do roli des Grieux chyba wyłącznie z powodu warunków zewnętrznych, męczy swój głos, próbując sprostać tej pięknej tenorowej partii. Nie miewa takich problemów Amanda Echalaz, ale jej interpretacji brakuje wokalnej finezji i niuansów, dzięki którym w Manon można by tchnąć więcej życia. Poza reżyserski schemat potrafili wyjść natomiast Mikołaj Zalasiński (Lescaut) i Marek Gasztecki (de Ravoir), a przede wszystkim dyrygent Patrick Fournillier, dzięki któremu orkiestra miała w wielu miejscach subtelność i emocjonalność godną Pucciniego.

Manon Lescaut na szalonym przyjęciu, którego jest ozdobą, w pewnym momencie stwierdza: „Pieśni! Taniec! I znowu muzyka! To wszystko jest piękne! A mimo to nudzę się".

Nic dodać, nic ująć.

Sezon za sezonem mija, a w Operze Narodowej jej dyrektor artystyczny robi kolejne przedstawienie na ten sam temat. Czy bohaterką jest mitologiczna Eurydyka, chińska księżniczka Turandot, czy też wagnerowski żeglarz-tułacz, którego zauroczyła Senta, Mariusz Treliński ciągle pokazuje kobiety, które urzekają mężczyzn, a oni nie są w stanie tak naprawdę być z nimi. Nie chcą, nie potrafią, boją się? Odpowiedzi do końca nie poznajemy nigdy.

Gangster, seks i działka kokainy

Pozostało jeszcze 87% artykułu
Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta
Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem