Na bilet na koncert Barbry Streisand trzeba czasami wyłożyć 1500 dolarów, co nie powinno dziwić, gdy wziąć pod uwagę, że to najpopularniejsza wokalistka w Ameryce. I jedyna w pierwszej dziesiątce, jeśli chodzi o sprzedaż płyt, spoza środowiska rockowego. Tylko za oceanem fani kupili 70 mln jej albumów, na całym świecie – 140 mln.
Najnowsza płyta zawiera piosenki, o których nikt by nie pomyślał, że są odrzutami z sesji nagraniowych, pochodzących z okresu między 1967 r., gdy wokalistka wydała „Simply Streisand", a poprzednią płytą „What Matters Most" (2011). Nie pomyślałby, gdyby gwiazda sama o tym nie opowiedziała, pozostawiając rozmowy z reżyserem dźwięku, akompaniatorem, co wprowadza nas w atmosferę pracy w studio.
– Niektóre piosenki powstały w czasach, gdy rejestracja czterech kompozycji zajmowała najwyżej trzy godziny, nagrywało się jedną, najwyżej dwie wersje – wspomina Strei- sand. – Magnetofony były czterościeżkowe, co miało wystarczyć zarówno dla partii wokalnej, jak i orkiestry.
Repertuar, jaki znalazł się na najnowszym krążku, poprawiła tylko w kilku piosenkach, dogrywając partie wokalne. Ma do tego prawo – jest perfekcjonistką, o czym nadmienia w muzycznym credo „Being Good Isn't Good Enough" pochodzącym z musicalu „Hallelujah Baby". Streisand śpiewa melodramatycznie, wpisując swoją partię w monumentalny orkiestrowy finał.