Pierwszą premierą, na którą zaproszono widzów do przebudowanych za ponad 47 mln zł wnętrz, jest „Anna Bolena" Gaetana Donizettiego. Wybór to zagadkowy, skoro od 1830 r. na polskich scenach ta opera pojawiła się tylko raz i na krótko. Na świecie święci triumfy, więc może Łódź ma ambicje równać do najlepszych?
To pokaże przyszłość, na razie po 15-miesięcznej przerwie Teatr Wielki zaczął funkcjonować od „Anny Boleny". Wystawiono ją, by mogła zabłysnąć największa łódzka gwiazda, Joanna Woś, i aby pokazać możliwości techniczne unowocześnionej sceny.
Kto czuje belcanto
Ten pierwszy powód jest szczególnie chwalebny. Dziś o repertuarze decydują w operach ambicje reżyserów i dyrektorów, obsadę dobiera się w ostatniej kolejności, czego smutne efekty widz poznaje na premierach. Łódzki Teatr Wielki chce eksponować to, co ma najlepszego, a nikt tak nie czuje muzyki belcanta jak Joanna Woś.
Dowody daje jako Anna Bolena, druga żona Henryka VIII, bo tak Włosi przyswoili sobie nazwisko Anny Boleyn. Od pierwszej arii po finałową scenę obłędu buduje postać kobiety szlachetnej, czystej, porywczej i dumnej. Jeśli ktoś twierdzi, że opery Donizettiego są nudne, niech wybierze się na to przedstawienie. Przekona się, jak wiele emocji – od gniewu i płaczu po delikatną czułość – można przekazać subtelnym sopranem i w przesłodzonych pozornie melodiach.
Anna Bolena w ujęciu Joanny Woś jest królewska i romantycznie szalona, a przy tym jest w niej coś intymnego, co sprawia, iż staje się nam bliska. Dzięki takiej artystce sceniczni partnerzy dostają skrzydeł. Gdy dochodzi do spotkania rywalek o względy Henryka VIII, szlachetny mezzosopran Bernadetty Grabias (Joanna Seymour) nabiera ognia. Wznosi się ku górze, by dorównać sopranowi Joanny Woś, a ich duet staje się porywającym pojedynkiem dwóch kobiet.