Studium kopii i symbolika władzy

Mikołaj Grospierre opowiada o podróży po Ameryce tropem kolejnych Gabinetów Owalnych, śladach Marka Rothko na Łotwie, 215 spalonych pracach i garniturze Le Corbusiera.

Publikacja: 13.04.2013 01:01

Artykuł pochodzi z tygodnika "Przekrój"

Jego specjalnością są ruiny. Naturalnym terenem łowieckim fotograficznym wschodnia Europa. Polem zainteresowania to, co pozostało po architekturze modernistycznej, utopii komunizmu, ambicjach nowoczesności. Uznanie przyniosła mu kapitalna typologia modernistycznych przystanków z lat 60. i 70. o geometrycznych kształtach, rozsianych wzdłuż litewskich dróg i obraz oszczędnego designu ambasad komunistycznych krajów. – Mam romantyczne spojrzenie na piekło, jakim był komunizm. Wiem, że bywam nostalgiczny. Wiele obiektów architektury, którą fotografuję, powstało ze szczytnych ideałów, wolę o nich pamiętać – przyznaje. W serii „Kolorobloki" udokumentował starzejący się modernizm – warszawskie bloki pokryte płytą typu Lipsk, syntetycznym, matowym szkłem, używanym w architekturze w formie modułów od lat 50. XX w. Z Olgą Mokrzycką sfotografował obóz dla radzieckich pionierów Artek na Krymie. Z kolei cykl „Hydroklinika" dokumentuje szpital uzdrowiskowy w Druskiennikach na Litwie, zamknięty pod koniec lat 90. Artysta utrwalił dziwną, pełną skomplikowanych, niemal rokokowych dekoracji architekturę na krótko przed zburzeniem sanatorium. – Modernizm kojarzy się głównie z zachodnią Europą, a podróżując po Rosji czy Litwie obserwuję, jak ciekawe rzeczy powstawały na Wschodzie. Poza tym odczuwam naturalną nostalgię do budynków, które są mniej więcej moimi równolatkami. To chyba naturalne?

Grospierre urodził się w 1975 r. w Genewie, mieszkał w Paryżu, studiował w Londynie, ponad 10 lat temu przeprowadził się do Warszawy. Do pracy ściągnął go tutaj Canal+. Grospierre jako 25-latek został sekretarzem Rady Nadzorczej, ale Polskę znał już dobrze. – Moja mama urodziła się tutaj, skończyła medycynę i reżyserię w łódzkiej Filmówce. Do Francji wyjechała na początku lat 60., ale co roku bywaliśmy na wakacjach – mówi. – Myślowo jestem typowym Francuzem. Jak jest teza, antyteza, to musi być synteza – śmieje się.

Jednak Grospierre to nie tylko retroarchiwista, ale też artysta podejmujący dialog ze współczesnością. – Parę lat temu zrobiłem wystawę o bibliotece jako miejscu, w którym produkuje się wiedzę, z natury coś nieuchwytnego. Po zakończeniu zastanawiałem się, co jest kwintesencją materialności, pomyślałem o bankach. Zawsze fascynowały mnie skarbce, skrytki, zawarta w nich obietnica bogactwa. Kiedy w 2008 r. dostałem stypendium w Nowym Jorku, pomyślałem: „Super, jadę do stolicy światowego kapitalizmu, tam jest mnóstwo pieniędzy, które banki muszą gdzieś trzymać. Idealne miejsce na ten projekt" – wspomina fotograf.

Stolica kapitalizmu nie chciała jednak do swych skarbców dopuścić artysty, który przez trzy miesiące odbijał się od kolejnych drzwi, urzędników i agentów ochrony. Pomógł mu światowy kryzys. Po upadku Lehman Brothers sytuacja diametralnie się zmieniła: – Na początku chciałem pokazać moc banków, ich niewzruszoność, ponadczasowość w zmieniającym się świecie. Na moich oczach monumentalne instytucje finansowe, ostoje kapitalizmu, runęły niczym domki z kart – mówi.

Nigdy nie planowałem, że będę kronikarzem socmodernizmu, ani nie ślubowałem, że zostanę wierny tej tematyce.

Skarbce największych finansowych instytucji okazały się równie puste jak te na zdjęciach Grospierre'a, zresztą absolwenta jednej z najbardziej prestiżowych szkół świata, London School of Economics, kuźni kapitalistycznych kadr. Patrząc na zdjęcia, można było zastanawiać się, czym jest bogactwo. Wartościowymi papierami trzymanymi w banku? Twardym kruszcem? A może wystarczy opowieść o nich, zręczne kłamstwo? Przecież Bernard Madoff bardziej tworzył przed inwestorami odpowiednie wrażenie, niż naprawdę zarabiał. Teraz Grospierre wrócił do Ameryki, by fotografować kopie słynnego Gabinetu Owalnego, a cały projekt będzie pokazywany w czerwcu w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie.

Ile widziałeś gabinetów owalnych, oficjalnych miejsc pracy prezydenta Stanów Zjednoczonych?

Osiemnaście. Boston, Texas, Missouri, Arkansas, Alabama, Georgia, stany środkowe... Parę lat temu przeczytałem esej Umberto Eco z 1975 r. o kopii Gabinetu Owalnego i już na własną rękę odkryłem, że jest ich znacznie więcej. Postanowiłem je sfotografować.

Są naprawdę podobne?

Czasem, ale też różnice między poszczególnymi kopiami są kolosalne. Część budowana jest w Bibliotekach Prezydenckich, wznoszonych po zakończeniu kadencji kolejnych prezydentów. Takie miejsce gromadzi związane z nimi dokumenty, przedmioty, prezenty, jakie dostawali. Wtedy kopia gabinetu powstaje według precyzyjnej dokumentacji dostarczanej z Białego Domu. Ale dotarłem też do osób prywatnych, które mają jakąś obsesję władzy, chcą mieć jej symbol na wyciągnięcie ręki. To samoróbki, wolne interpretacje. Czasami pomieszczenie nawet nie jest owalne, ma inną wysokość, proporcje, meble... Podobne jest tylko biurko, parę flag, czerwony telefon i półokrągłe okna.

Ktoś je zwiedza?

Jak najbardziej. Pracuję nad dokładną statystyką, ale z tego, co mam, wynika, że o gabinety owalne ocierają się rocznie miliony osób.

Ale po co to fotografować? Przecież wiadomo, że Amerykanie lubią kopie.

Tyle że zwykle odtwarzają całe budynki, bryły, a nie wnętrza. Mają parę replik paryskiej wieży Eiffla czy placu San Marco w Wenecji. Ale 18 kopii jakiegoś pomieszczenia, na dodatek kojarzonego z polityką? Przecież nie wiemy, jak wygląda gabinet premiera Anglii, znamy jedynie drzwi, które prowadzą na Downing Street 10.

Nie mamy pojęcia, w jakich warunkach panuje prezydent Rosji, choć wszyscy kojarzymy mury Kremla.

Dlaczego najsłynniejszym pokojem stał się ten z zachodniego skrzydła Białego Domu?

Wydaje się, że to bardzo świadomy wybór. Mówi: „Jako światowe mocarstwo nie mamy nic do ukrycia, nasza władza jest blisko obywateli, w takich warunkach podejmowane są najważniejsze decyzje". Zresztą coś w tym jest, Biały Dom w Waszyngtonie można zwiedzać. Miałem zamiar nawet to zrobić i sfotografować prawdziwy Gabinet Owalny. Niestety, z powodów oszczędności administracja odwołała wszystkie wizyty. Dla mnie to ironiczne zakończenie podróży po Ameryce, rodzaj testu, co naprawdę znaczy to mówienie o transparentności władzy.

Co cię interesuje w tym projekcie?

Gabinet Owalny nie ma nic wspólnego z realną władzą, to teatr. Zacznijmy od kształtu. Dlaczego nie okrągły czy prostokątny? Owal ma w sobie miękkość, przytulność, przyjazność. Czy w takich warunkach podejmowane są strategiczne decyzje? Nie sądzę. Stąd moja interpretacja Gabinetu Owalnego jako lustra władzy, pokazywanego publiczności. Dlatego te kopie są tak fascynujące: skoro oryginał można czytać jako teatr, to kopia jest repliką repliki. Ale na fotografiach tego nie widać. Czasem ma się wrażenie, że patrzy się na autentyczną przestrzeń Białego Domu.

Gabinet Owalny jest tylko ucieleśnieniem pewnej idei – władzy prezydenta. A ja, fotografując kopię, podnoszę to wszystko do potęgi. Fotografia w tym kontekście to magiczne narzędzie, tak doskonale rozmywające barierę między reprezentacją rzeczywistości a iluzją.

Amerykański socjolog Richard Sennett postawił diagnozę, że współczesne państwa, tak jak i wielkie korporacje, całkowicie rozmywają kwestię odpowiedzialności za kluczowe decyzje. Rozumiem, że Gabinet Owalny służy ci do opowiedzenia o naszym świecie...

Tak, choć bardziej interesuje mnie inna ciekawa relacja dzisiejszej rzeczywistości: związek między oryginałem a repliką. Czy kopia wzmacnia oryginał czy osłabia? Co to znaczy kopia?

Gdy kupujesz torbę Vuittona za 50 zł, to znaczy, że płacisz za kopię.

Ale jak jest na tyle doskonała, że nie można odróżnić jej od oryginału? Czy kopie toreb Louisa Vuittona osłabiają tę ekskluzywną markę, czy paradoksalnie podkreślają wartość oryginału? Co to w ogóle znaczy oryginalna torba LV?

Byłeś specjalistą od modernizmu, a rozmawiamy o torebkach. Jeździłeś na Ukrainę, Litwę, do Rosji, Gruzji, a przerzuciłeś się na Amerykę. Fotografowałeś ruiny nowoczesności, a wziąłeś się za reprezentacyjny symbol wciąż aktualnej władzy. Coś się stało?

Nigdy nie planowałem, że będę kronikarzem socmodernizmu, ani nie ślubowałem, że zostanę wierny tej tematyce. Kiedyś przypadkiem trafiłem na Litwę, zobaczyłem modernistyczne kolorowe przystanki autobusowe i zacząłem je fotografować. Tak zaczęła się przygoda z architekturą Bloku Wschodniego. Teraz przypadek rzucił mnie do Stanów Zjednoczonych.

Zrealizowałeś tu już projekt „Bank" i „The Oval Offices". Będą następne?

Marzyłem, żeby zrobić dokumentację amerykańskich budynków z lat 50., 60., 70. Począwszy od powojennego modernizmu w stylu Ludwig Miesa van der Rohe, po brutalistyczne realizacje z połowy lat 70. Mocarne, całe z betonu. Mam dużą kolekcję magazynów architektonicznych z tamtych czasów. Przeglądanie ich zawsze sprawiało mi przyjemność. Ale podróżując, zdałem sobie sprawę, że nie ma czego dokumentować. Wszystko zostało albo zburzone, albo zmienione. Trafiłem do paru obiektów i to, co mnie interesowało, zostało już zamazane.

Tam też?

Jaskrawy przykład to Manufacturers Hanover Trust na Piątej Alei w Nowym Jorku, zaprojektowany przez Gordona Bunshafta z agencji Skidmore, Owings and Merril. Kultowy budynek z lat 50., jeden z pierwszych zupełnie przezroczystych, co jak na bank było niezwykle nowoczesne. Nawet sejf umieszczony był na widoku, na parterze za przeszkloną szybą, a nie w piwnicach. Na pierwszym piętrze artysta Harry Bertoia zaprojektował olbrzymi open space ze wspaniałą kurtyną przestrzenną, rodzajem rzeźby. Bryła ocalała, ale wystrój zużył się i poszedł do kosza. Jak to w Ameryce. Zaskoczyła mnie powtarzalność amerykańskich planów urbanistycznych. Wjeżdżając do miasta, mija się przedmieścia, centra handlowe i nagle, nie wiadomo jak i skąd, jest się w centrum. A każde centrum jest identyczne i zawsze puste. Dla Europejczyka to dość zaskakujące.

Odwiedziłeś miejsca związane z Markiem Rothką?

Nie miałem czasu. Chyba najbliżej byłem Houston, gdzie kolekcjonerka sztuki Dominique de Menil zamówiła u Rothki wystrój ekumenicznej kaplicy. Malarz stworzył ostatni cykl obrazów przed samobójczą śmiercią w 1971 r. Podobno chwila medytacji w tej ośmiokątnej kaplicy to mocne doświadczenie, no ale zabrakło mi kilkuset kilometrów.

W czerwcu w Muzeum Narodowym w Warszawie zostanie otwarta pierwsza w Europie Wschodniej wystawa Marka Rothko. Zostałeś poproszony o stworzenie prac, które będą pokazywane razem z gigantem XX-wiecznego malarstwa. Masz tremę?

Agnieszka Morawińska, dyrektorka Muzeum, wspólnie z Markiem Bartelikiem, kuratorem wystawy, wpadli na pomysł, że skoro Rothko, symbol amerykańskiej abstrakcji, pochodzi z Łotwy, miasteczka tuż za polską granicą, to poprosi mnie, bym tam pojechał i poszukał jego śladów. Fotografuję architekturę i pejzaż, znam tamte rejony, byłem już w Daugavpils wcześniej. Teoretycznie to był dobry wybór.

Teoretycznie? Nic nie znalazłeś?

Owszem, miasto przyznaje się do malarza – jest centrum informacyjne, w lokalnym muzeum poświęcona mu sala, zresztą tylko z kopiami. Kurator zapewniał mnie, że idealne, bo robione pod kontrolą syna. Tyle że podróżując po Daugavpils i patrząc na dzieło Rothki, zdałem sobie sprawę, że nie ma mostu między tym miastem a Rothką i jego twórczością. Wyjechał stamtąd w 1913 r. jako 10-letni chłopiec i nigdy nie wrócił.

A niby jak? Podróż z Nowego Jorku w latach 40. czy 50. do ZSRR nie była łatwa.

Może masz rację. Ja poczułem, że odciął się od tamtego miejsca, nie wspominał go, zmienił nazwisko, przecież on był Marcus Rothkowitz. Moja praca więc będzie o braku śladów i niemożności powrotu.

Wróciłeś za to niedawno do swojego idola Le Corbusiera, i to całkiem przypadkowo.

Zadzwonił do mnie Grzegorz Piątek (krytyk architektury i kurator) i uprzedził: „Mam dla ciebie propozycję, ale jest bardzo dziwna. Czy chcesz stać się Le Corbusierem?". Francuski architekt dwukrotnie miał okazję dać wykład dla polskiej publiczności, w 1933 r. planował zatrzymać się w Warszawie w drodze do Moskwy. Drugą okazję miał w 1948 r., gdy dał się wciągnąć do polsko-francuskiego komitetu organizacyjnego Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju. W obu przypadkach zrezygnował. Ale co powiedziałby wtedy polskiej publiczności? Na podstawie zapisków Le Corbusiera z roku 1933 i 1948 – artykułów, korespondencji, wywiadów, zapisów wykładów powstały hipotetyczne teksty polskich prelekcji Le Corbusiera. Piątek postanowił je zainscenizować.

Jak trafił do ciebie?

Najpierw proponował zawodowym aktorom, ale tekst okazał się dla nich za trudny, by mówili po francusku. Ja zgodziłem się od razu. Czytałem parę jego książek, cenię jego twórczość architektoniczną, ale i niepodejrzewaną u niego wrażliwość na naturę, przyrodę. Ostatnie lata życia przeżył w małym domku na brzegu Morza Śródziemnego, w którym zresztą się utopił. Imponuje mi jego absolutny brak wątpliwości w swoje pomysły i idee.

Jak się przygotowywałeś?

Razem z żoną Olgą Mokrzycką odtworzyliśmy, jak ubrałby się Le Corbusier w Warszawie w 1933 r. Dwurzędowy garnitur, okrągłe okulary. Wzięliśmy kilka zdjęć Le Corbusiera z tamtych lat, Olga poświęciła materiał przywieziony przez jej dziadka z Anglii w latach 60. i poszliśmy do krawca.

Miałeś tremę przed występem?

Tak. Chodziło mi po głowie: „W co ja się wpakowałem?". W Warszawie odbywało się to w szacownej auli Szkoły Głównej Handlowej dla kilkusetosobowej widowni. We Wrocławiu dla kilkudziesięciu osób w willi Dzieduszyckich. Zwykle po wykładach jest czas na zadawanie pytań, ale u nas pojawił się problem – kto ma na nie odpowiadać?

Ty?

Ale ja byłem tylko aktorem. A co powiedziałby Le Corbusier? Dlatego w Warszawie po wykładzie szybko wyszedłem, a we Wrocławiu uprzedziliśmy, że nie będzie pytań.

Dwa miesiące temu spłonęła twoja pracownia na warszawskiej Pradze. Co straciłeś?

Ponad 215 oprawionych zdjęć, gotowych do pokazywania – od 50 na 50 centymetrów do 2 metrów na metr. Duża strata materialna, ale do odrobienia. Na szczęście żadnych negatywów, bo te są w domu. Do tego mam kopie na trzech twardych dyskach i płytach CD. Ale współczuję malarzom, którzy stracili dorobek niemal całego życia. Ivo Nikić przygotowywał od trzech lat wystawę, został mu jeden obraz, który przypadkiem wyniósł do domu!

Artykuł pochodzi z tygodnika "Przekrój"

Jego specjalnością są ruiny. Naturalnym terenem łowieckim fotograficznym wschodnia Europa. Polem zainteresowania to, co pozostało po architekturze modernistycznej, utopii komunizmu, ambicjach nowoczesności. Uznanie przyniosła mu kapitalna typologia modernistycznych przystanków z lat 60. i 70. o geometrycznych kształtach, rozsianych wzdłuż litewskich dróg i obraz oszczędnego designu ambasad komunistycznych krajów. – Mam romantyczne spojrzenie na piekło, jakim był komunizm. Wiem, że bywam nostalgiczny. Wiele obiektów architektury, którą fotografuję, powstało ze szczytnych ideałów, wolę o nich pamiętać – przyznaje. W serii „Kolorobloki" udokumentował starzejący się modernizm – warszawskie bloki pokryte płytą typu Lipsk, syntetycznym, matowym szkłem, używanym w architekturze w formie modułów od lat 50. XX w. Z Olgą Mokrzycką sfotografował obóz dla radzieckich pionierów Artek na Krymie. Z kolei cykl „Hydroklinika" dokumentuje szpital uzdrowiskowy w Druskiennikach na Litwie, zamknięty pod koniec lat 90. Artysta utrwalił dziwną, pełną skomplikowanych, niemal rokokowych dekoracji architekturę na krótko przed zburzeniem sanatorium. – Modernizm kojarzy się głównie z zachodnią Europą, a podróżując po Rosji czy Litwie obserwuję, jak ciekawe rzeczy powstawały na Wschodzie. Poza tym odczuwam naturalną nostalgię do budynków, które są mniej więcej moimi równolatkami. To chyba naturalne?

Pozostało 91% artykułu
Kultura
Decyzje Bartłomieja Sienkiewicza: dymisja i eurowybory
Kultura
Odnowiony Pałac Rzeczypospolitej zaprezentuje zbiory Biblioteki Narodowej
Kultura
60. Biennale Sztuki w Wenecji: Złoty Lew dla Australii
Kultura
Biblioteka Narodowa zakończyła modernizację Pałacu Rzeczypospolitej
Kultura
Muzeum Narodowe w Krakowie otwiera jutro wystawę „Złote runo – sztuka Gruzji”