O tym, że nawet najbardziej oczekiwane gwiazdy potrafią zagrać przeciętnie, można się było przekonać podczas sobotniego koncertu Kings of Leon. Ze sceny wiało chłodem, muzycy grali bez żaru, źle ich było słychać, a komplementy wobec publiczności nie brzmiały przekonująco.
Chłopaki z supergrupy mogliby wziąć lekcje od innych artystów – np. Josha Homme’a z Queens of the Stone Age, który promieniował radością grania muzyki. Mogliby też przejść się na scenę pod namiotem, gdzie świetny koncert dał zakręcony Kalifornijczyk Devendra Banhart. Z każdą piosenką grał coraz lepiej i bawił się swoimi kompozycjami.
Fanów nie zawiedli Blur i Kendrick Lamar. Nawet w sobotni dzień wciąż słychać było westchnienia za ich środowymi koncertami. Swoją pozycję solidnych zespołów koncertowych potwierdziło Arctic Monkeys i The National, ale to nie były olśnienia trzymające za gardło.
Więcej energii wniosło Skunk Anansie. Grali o wczesnej porze, ale nie przeszkadzało im to rozgrzać publiki do białości. Szkoda, że odwołano z programu amerykański zespół Modest Mouse. To mogło być duże przeżycie nawet dla tych, którzy nigdy wcześniej o nich nie słyszeli – tak jak to było w przypadku Animal Collective.
Tegoroczny Open’er ma podwójne zakończenie. Z jednej strony alternatywne – fenomenalny koncert Animal Collective, którzy niezwykłymi wizualizacjami i scenografią wprowadzili widzów w swój pokręcony, psychodeliczny świat. Najnowsze utwory znakomicie wymieszali z piosenkami z wcześniejszych albumów.