W ostatnim wakacyjnym odcinku słowniczka slangu przestrzegałem przed nadmiernymi nerwami i sugerowałem, by wyluzować (luzuj majty!). Tuż po rozpoczęciu roku szkolnego mam ambicje odegrać rolę edukacyjną i uświadamiającą, również dlatego, że wakacje, z których wrócili nasi milusińscy, to także czas pierwszych eksperymentów.

Jak bardzo język może skrywać właściwe znaczenia, przekonałem się jeszcze jako dziecko, gdy mieszkając na warszawskim Mariensztacie, dowiedziałem się, że niehigienicznie wyglądające towarzystwo konsumuje na Krakowskim Przedmieściu kompot.

Nie byłem tak naiwny jak pewien mój kolega, który uważał, że ówcześni narkomani „walą w kanał” kompot śliwkowy. Nie wykluczam, że i dziś dla rodziców, a i dziadków, obcujących ze swoimi pociechami pewne słowa mogą brzmieć niesłusznie słodko i naiwnie.

Jest w nich pewien ładunek dziecinności, niestety niechybnie przemijającej – na rzecz zbyt szybko postępującej dojrzałości, która w wieku lat 28, zarówno u Morrisona, jak i Cobaina, zakończyła się tak zwanym zejściem śmiertelnym. Używali oni bowiem zgubnej Heleny, czyli heroiny. Najgorsze, że nastolatkom może szkodzić także galaretka, zwłaszcza gdy chodzi o krystaliczną formę kokainy.
Nie polecałbym też kosztowania dropsów, bo to tabletki ecstasy.
Mało kto nie zetknął się z przezabawnym Asteriksem. Nie do śmiechu jest jednak, gdy pociecha używa tego określenia na bibułki z kolorowym nadrukiem zawierającym LSD
. Czuwaj!