Można niczym nowojorscy hipsterzy zanurzyć się w nasiona chia czy zagryzać nostalgię chipsami z jarmużu. Można nowobogacko przeciągać się nad basenem luksusowego bungalowu na Bali. Ba, można nawet polecieć na Zanzibar i na własne oczy zobaczyć piękną minirestauracyjkę położoną na wystającej z oceanu skale tuż przy plaży.
Tak, to miejsce naprawdę istnieje. Dla chętnych podróżników lub nieustraszonych masochistów oglądających wyśnione miejsca zza biurek z deadline'ami przygotowano stronę internetową www.therockrestaurantzanzibar.com. Choć od czasu mojej ostatniej wizyty miejsce tajemniczo przeszło z rąk czarującego rybaka pod skrzydła okolicznych kapitalistów, nadal ujmuje pięknem, mimo że niepokojąco trąci restauracyjną standaryzacją. Dania z karty, szampany, fanty i espresso znanej marki. A jeszcze kilka lat temu wystarczyło zdjąć ubrania i z tobołkiem nad głową przepłynąć kilkadziesiąt metrów, by stanąć na schodach do raju. Na skale poza zadaszeniem z dwoma stołami i miejscem do gotowania (z pojęciem „kuchnia" nie należy tu szarżować) była plaża.
Gospodarz o wdzięcznym imieniu Ramadan z pełną powagą przyjmował zamówienia. Kokos? Oczywiście, już kilku miejscowych chłopców właziło na wyścigi na palmy. Zimne piwo? Po chwili skrzypienie zramolałego roweru przebijało się przez szum fal i po niespełna godzinie (czymże jest czas w raju!) przyjeżdżało zaopatrzenie. Dostawa właśnie wyciągniętych z oceanicznej toni produktów do morskiej uczty podpływała po kolejnej godzinie. Kucharz z wdziękiem to znikał za przepierzeniem, aby mieszać najpyszniejszy pilaw pod słońcem, to wracał ze śpiewem i okrzykiem: „Half singing, half cooking ma'am!". W oczekiwaniu na posiłek i w trosce o formę fizyczną pływanie wśród fal i równomierne przypiekanie wygłodniałych ciał na miniplaży na skale. A czekać było warto! To bodaj najpyszniejsza uczta z owoców morza, jaką dane mi było się cieszyć. Być może to jedynie optymistyczna funkcja pamięci, niemniej ocena za całościowe customer experience, zwłaszcza skorelowana ze wskaźnikiem cena–jakość, podbija słupki niczym notowania PiS.
Cóż, raj sprywatyzowany, bilety na Zanzibar drogie, z urlopem krucho. I choć u nas o oceaniczne fale trudno, to mamy kilka pomysłów na uprzyjemnienie bytu naszego ciała i podniebienia. Pośród niezliczonych hoteli spa znajdują się takie, których kuchnia dorównuje pieszczotom ciała. Miejsca, w których oczekiwanie na kolejny posiłek umila oklepywanie dłoni. Takie, w których łacno dajemy sobie wmówić, że kalorie są jedynie dobre i zupełnie niepoliczalne. Gotujący tam szefowie ze zręcznością masażystek kroją, siekają, przyprawiają i dekorują, abyśmy czuli się równie wyjątkowo jak arabscy szejkowie. I tylko zdolności wokalnych tych szefów jeszcze nie sprawdzaliśmy. Ale wszystko przed nami – half working, half fun!
Autorka jest redaktor naczelną „Żółtego Przewodnika Gault & Millau"