Niepokojące są dane Repplera – agencji monitorującej media społecznościowe. Z jej badań wynika, że aż 91 proc. pracodawców lustruje internetowe profile kandydatów podczas procesu rekrutacji. „W procesie inwigilacji kandydatów liczy się przede wszystkim Facebook – 76 proc. pracodawców sprawdza ich na portalu Marka Zuckerberga, pomocny jest także Twitter – 53 proc. sprawdzeń i LinkedIn – 48 proc." – donosi portal Fejsik.pl. Aplikacje potencjalnych pracowników były odrzucane m.in. ze względu na niewłaściwe zdjęcia i komentarze, negatywne wypowiedzi na temat byłych pracodawców, wzmianki o tym, że kandydaci piją alkohol/używają narkotyków, oraz „słabe umiejętności komunikacyjne".
Facebookowa inwigilacja pracowników nie kończy się na etapie rekrutacji. W wielu przypadkach dopiero wtedy się zaczyna... Na portalu istnieje nawet specjalna grupa zrzeszająca użytkowników wyrzuconych z pracy z powodu treści, które opublikowali na Facebooku. Zwolnienia powodowane są zarówno krytyką pracodawców, jak i osobistymi poglądami pracowników czy wręcz samą ich obecnością na Facebooku.
W grudniu 2009 r. pracownik francuskiej firmy projektowej napisał na swoim profilu, że jest członkiem Klubu Nieszczęśników, na co dwaj koledzy z biura odpowiedzieli mu: „Witamy w klubie". Wypowiedzi nie były wprawdzie ogólnie dostępne, jednak wśród znajomych użytkownika znajdowały się też inne osoby zatrudnione w tej firmie, nie potrzeba było zatem dużo czasu, by informacja dotarła do szefostwa. Pracownicy zostali zwolnieni z powodu „zniewagi i podżegania do buntu". Potwierdził to francuski sąd pracy, uznając rozwiązanie umów za uzasadnione i zgodne z prawem.
Zwolnione przez wpisy
W Polsce głośna była sprawa prezeski stołecznego Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego, zwolnionej ze względu na wpisy, które zamieściła na swoim prywatnym profilu na Facebooku. W listopadzie 2010 r. kobieta tak skomentowała spotkanie rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej z premierem Donaldem Tuskiem: „Nie wybierali się do premiera w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy, bo to sprawa prokuratury, nie wybierali się towarzysko, bo premier w pracy nie prowadzi życia towarzyskiego. Po co więc chcieli przyjść, jak nie po kasiorę?". Odnosiła się do informacji prasowej, która dotyczyła reakcji polityków Prawa i Sprawiedliwości oraz Platformy Obywatelskiej na wypowiedź premiera, że część rodzin ofiar katastrofy chce się z nim spotkać, aby przedstawić roszczenia finansowe.
Mimo iż zarówno ten wpis, jak i inne uznane za kontrowersyjne przeznaczone były dla ograniczonego grona odbiorców, ich treść szybko przedostała się do mediów. Już kilka dni później prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz w wywiadzie dla portalu Onet.pl tak komentowała sprawę: „Absolutnie nic nie tłumaczy jej nagannych wypowiedzi. Gdy tylko dowiedziałam się o nich, wszczęłam procedurę zwołania rady nadzorczej, która może ją odwołać". I choć wpisy z Facebooka nie zostały podane jako oficjalna przyczyna zwolnienia, trudno oprzeć się wrażeniu, iż to właśnie one kosztowały kobietę utratę zarówno stanowiska prezeski, jak i zatrudnienia. „To były prywatne wypowiedzi i nie miały żadnego związku z moją pracą na stanowisku prezesa spółki. Tylko za to powinnam być rozliczana" – tłumaczyła zainteresowana.
Równie kontrowersyjna była sprawa zatrudnionej w firmie ubezpieczeniowej Szwajcarki, która w 2008 r. straciła pracę z powodu samego korzystania z Facebooka. Cierpiąca na silną migrenę kobieta pozostała w domu z uwagi na konieczność przebywania w ciemnym pomieszczeniu i zakaz pracy przy monitorze. Tydzień po powrocie do pracy rozwiązano z nią umowę. Jak się okazało, bezpośrednią przyczyną zwolnienia był fakt, iż podczas choroby kobieta logowała się na portalu Facebook. Szef firmy stwierdził, że skoro mogła to zrobić, mogła również pracować. Nie przyjmował do wiadomości wyjaśnień, że korzystała z serwisu przez telefon komórkowy, leżąc w łóżku.