Dosłownie, bo przy dobrym wietrze najlepsi pędzą z prędkością bliską 100 km/h, a w trakcie ewolucji zawisają w powietrzu na ponad 20 sekund. To trzy razy dłużej niż na mamuciej skoczni leciał Adam Małysz. W przenośni, bo kajt odmienia ich dusze, stając się dla wielu sposobem na życie. – To niemal religia. Ten sport nie przekłada się na moje życie, on jest moim życiem. To uzależnienie, którego życzę każdemu – mówi Tomek Janiak, wielokrotny Mistrz Polski Masters w kiteracingu, który 11 lat temu sprzedał zwykłą deskę i zaczął świrować na desce z latawcem.

Takich jak on jest coraz więcej, bo kajt idealnie wpisuje się w modę na „slow life". Z jednej strony podnosi poziom adrenaliny, z drugiej stwarza okazję do poznawania nowych ludzi i daje poczucie przynależności do grupy „pozytywnie zakręconych". I jest ono znacznie silniejsze niż w przypadku sportów tradycyjnych. Trafnie ujął to w jednym z wywiadów Jacek Gadzinowski, bloger i niezależny konsultant ds. marketingu. „Kitesurfing daje mi inspirację do pracy i życia prywatnego. Uzupełnia mój balans w życiu, tak że wszystko dobrze się układa. Jara mnie cała otoczka: zajawka i ziomki, nowe miejsca, rozmowy o pływaniu, szukanie spotów, wiatru, przygotowania, wyjazdy, wejścia na wodę. I ten ułamek czasu, gdy jestem na wodzie i robię to, co chcę. Kitesurfing mnie uspakaja, wycisza, daje mi flow i adrenalinę" – tłumaczy.

Więcej o latających wariatach w nowym „Przekroju"