W naszej debacie publicznej przeszliśmy szybko od przekonywania się za pomocą argumentów, przez zarzucanie przeciwnikom głupoty, aż po oskarżanie ich o złe intencje. Czyli od dyskusji merytorycznej do insynuacji etycznych.
Na Zachodzie debata między publicystami, komentatorami, a nawet między politykami zasadza się na wymianie faktów, dat, danych. Czasami zdołają przekonać swojego rozmówcę, a czasami nie. Jeśli nie, to rozchodzą, się uznając, że mają odmienny pogląd.
W Polsce ten rodzaj debaty publicznej istniał krótko na początku lat 90. Szybko uznano go za anachroniczny. Przekonywanie się faktami, przytaczanie racjonalnych argumentów i prawdziwych danych? Wszystkie strony sporu politycznego (łącznie z częścią dziennikarzy) zdecydowały, że w tak nudnym i staroświeckim widowisku nie chcą brać udziału.
Przeszliśmy więc do etapu drugiego – zarzucania interlokutorom głupoty. Jeśli ktoś nie podzielał naszych racji, był kwalifikowany jako ktoś nierozumiejący spraw podstawowych. A z głupkiem nie ma co dyskutować. Można go – co najwyżej – ośmieszyć. A najlepiej zniszczyć. Powstawały więc nawet programy telewizyjne, w których ludzi myślących inaczej wykpiwano. Rechot stał się najbardziej popularną metodą deliberowania. Dochodził zewsząd. Głupek śmiał się z głupka, a kraj podzielił się na wiele grup, które miały swoje jasno uargumentowane poglądy, a resztę obywateli uważały za bandę fanatyków.
Ale od katastrofy smoleńskiej weszliśmy w trzeci etap – tych, którzy myślą inaczej, nie uważamy za upośledzonych intelektualnie, ale moralnie. Głosowanie na PO nie jest więc dziś tylko rodzajem otępienia umysłowego, ale deklaracją zdrady narodowej. Sympatia dla PiS to już nie tylko świadectwo braku rozeznania w świecie, ale też dowód na nienawiść do Polski i chęć jej podpalenia.