Rzeczpospolita: Są tacy, którzy mówią, że życie jest teatrem. Jaka jest pana ulubiona w nim rola?
Marek Kondrat: Nie przepadam za próbą nazywania czegoś, co umyka jednoznacznej definicji. To zbyt trudne. Łatwiej mają ci, którzy zostali obdarowani konkretnymi łaskami. Choćby wiarą. I w imię tego, w co wierzą, mogą definiować swoje społeczne role. Nie mam tych cech, a w życiu solidnie się nagrałem, poznałem mnogość możliwości i emocje temu towarzyszące. Stałem się więc orędownikiem wolności. A moje motto brzmi: Żyj tak, jak tobie najlepiej, a innym nie przeszkadza.
Dotąd o niektórych kobietach mówiło się, że są jak wino. Jednak pan przyrównuje siebie do winnego krzewu...
Każdy człowiek mniej więcej w połowie życia potrafi ocenić to, co przeszedł. Wino też ma swój szczytowy okres. U mężczyzny ten czas przypada gdzieś między 40. a 50. rokiem życia. Potem natura odbiera nam siły. W zamian kieruje nas do smakowania przeżyć. Czyny szybkie ustępują miejsca racjonalnym.
Europa, Ameryka Południowa, Australia. Zwiedził pan kawał świata i wiedzie cholernie ciekawe życie.