Wyruszamy na spacer - jemy pierwsze od tygodni hamburgery i robimy pamiątkowe zdjęcia przy Inukshuku – kamiennej rzeźbie symbolu człowieka północy. Oglądamy pamiątki. Marysia spóźnia się na powrotny ponton, widzimy, jak biegnie w kaloszach, za nią jedzie samochód. W środku Inuitka. – Słyszałam, że przypłynęliście z tak daleka, więc upiekłam wam domowe ciasto – mówi.
Co jedzą inuici?
W każdej osadzie znajdują się dwa sklepy prowadzone przez kooperatywy operujące na terenie terytorium. Ich zaopatrzenie na pierwszy rzut oka nie wygląda źle. To jednak tylko pozory, bo odwiedzamy je tuż po pierwszych, sierpniowych dostawach „supplierami”. Inuici żyją bardzo rodzinnie, ale mają także wbudowane wysokie poczucie odpowiedzialności za społeczność. Dlatego jeśli do sklepu dostarczonych zostanie 20 paczek chipsów, to nikt nie kupi więcej niż jedną.
-Gdy kobieta idzie po mleko do kawy i widzi, że na półce zostało mało, to też nie weźmie więcej niż jednego – tak by zostało też dla innych – opowiada Magda, misjonarka z Whale Cove.
Ale nawet jeśli produkty w sklepach są – kogo na nie stać, biorąc pod uwagę astronomiczne ceny? Jak przeżyć w świecie, gdzie paczka ręczników papierowych kosztuje niemal 40 dolarów (ok. 145 zł)? Ceny zależą od aktualnych dostaw. Opowiadano nam, że bywały lata kiedy galon mleka w sklepie kosztował 20 dolarów (ok. 72 zł). Pracownicy pracujący na kontraktach zarabiają wystarczająco dużo, by kupować w sklepie, ale rdzenni mieszkańcy muszą polować żeby przeżyć i swoją dietę opierają w większości na tym co upolują.
Na szczęście okoliczne tereny obfitują w zwierzynę oraz oczywiście ryby. Prawo do polowań jest dziedziczone. Rdzenni mieszkańcy mają prawo do polowań na białuchy, niedźwiedzie polarne czy morsy. Biały, jeśli poślubił Inuitkę, nabywa prawa do polowań na foki, ale już do niedźwiedzi czy białuch strzelać mu nie wolno. Wszyscy za to do woli mogą łowić ryby.
Nad ochroną największych gatunków wielorybów czuwa lokalna administracja, która wydaje Inuitom określoną ilość pozwoleń na polowania rocznie. Zwykle w ciągu roku dostaje je jedna osada. Inuici bardzo szanują zwierzęta, nie polują na samice w okresie rozrodczym, ani kiedy wychowują młode, nie strzelają do osobników najmłodszych. Po polowaniu nic się nie marnuje. Złowione wieloryby są ćwiartowane i rozdzielane pomiędzy osady. Mięso oraz tłuszcz ze skórą przechowuje się we wspólnych, dużych chłodniach, skąd mieszkańcy odbierają je w miarę potrzeby. Najsmaczniejsze – według tutejszego rozumienia – kąski przeznaczone są na specjalne okazje. Za największy przysmak uchodzi „makdak” – drobno krojona surowa skóra biełuchy wraz z tłuszczem. Często serwowana jest bezpośrednio na położonym na podłodze kartonie, a każdy okraja nożem swój kawałek i długo żuje. Specyficznym smakołykiem jest też mięso fermentowane – długo zakopywane w ziemi, specjał pochodzący z czasów kiedy był to jedyny sposób konserwacji mięsa w ciepłych miesiącach.
Nie wszystkie rodziny są wystarczająco zamożne, by posiłki odbywały się regularnie. Bywa, że jednego dnia jedzą dorośli, a następnego karmi się dzieci. To skutek biedy, ale i nie zawsze racjonalnego gospodarowania pieniędzmi. Łatwo zauważyć, że zarobione pieniądze szybko się rozchodzą, nałogi nie są rzadkie i nawet tym, którzy pracują na etacie często nie starcza do następnej wypłaty.
Whale Cove
Do Whale Cove wpływamy wczesnym rankiem. Pogoda ma się psuć, więc poza rzuceniem kotwicy, kajakiem wywozimy na brzeg cumę jako dodatkowe zabezpieczenie. Na brzegu czekają już dwa qłady, to między innymi dyrektorka miejscowej szkoły witająca nas w osadzie. Mówi, że mieszka tu Polska misjonarka – Magda. Kiedy tylko morze uspokaja się schodzimy na ląd. Przyjęcie jest tak ciepłe, że w wiosce zostajemy dużo dłużej niż planowaliśmy. Magda zaprasza nas do domu i częstuje lokalnym przysmakiem - tłuszczem i skórą z białuchy, które z sosem sojowym przypominają w smaku sashimi z ryby maślanej. Część naszej załogi będzie miała okazję spróbować jej bardziej „hardcoreowej”, zaproszeni do inuickiego domu zostają poczęstowani tradycyjnym posiłkiem na większe okazje – własnoręcznie odkrawanym z dużych kawałków surowym mięsem karibu i białuchy.
W wiosce spotykamy się z niezwykłą życzliwością. Dom Magdy jest dla nas otwarty, zaprasza nas na obiad, użycza swojego quada, a przede wszystkim opowiada. Magda żyje na północy kilka lat, wie dużo o życiu Inuitów, jako misjonarka jest z nimi bardzo blisko. Mówi jak bardzo Inuici szanują naturę i zwierzęta. Opowiada nam też o ich życiu. - Inukowie żenią się późno – około 50. roku życia, kiedy już są pewni, że chcą ze sobą być - śmieje się.
Dzieci rodzą się wcześnie, w niektórych wioskach matkami zostają już kilkunastoletnie dziewczynki. - Dawniej od obecności dzieci zależało przeżycie, stąd źle widziane jest kiedy kobieta nie ma dzieci. Do tej pory obecna jest tradycja adopcji dzieci w i między rodzinami. Jeśli kobieta nie może urodzić dziecka sama jest jej ono oddawane do adopcji przez kogoś z rodziny. Podobnie z tradycją oddawania pierwszego dziecka do adopcji rodzicom matki. W części rodzin nadal tak się dzieje – opowiada Magda.
Nie tylko my odwiedzamy lokalnych mieszkańców. Ponton krąży między łódką, a brzegiem przewożąc na pokład wycieczki dzieci i rodziców. Odwiedza nas Dan, mieszkający od kilku lat w wiosce Kanadyjczyk, pasjonat budowy mebli i.. produkcji soli. Przywozi nam słoiczek wyprodukowanej własnymi rękami soli morskiej. Dan z fascynacją ogląda naszą odsalarkę, rozważając możliwość jej zastosowania do własnych potrzeb, w końcu to właśnie solanka jest odpadem ubocznym produkcji słodkiej wody.
W czasie wieczornego spaceru spotykamy kobietę - to Natassa – greczynka, która przed kilkoma tygodniami przyjechała z mężem z Saskatchewan, żeby przejąć zarządzanie tutejszym hotelem. - O Boże naprawdę jesteście Europejczykami? – wykrzykuje i ściska nas gorąco. Opowiadamy, że jest tu jeszcze jedna Europejka i prowadzimy ją do Magdy. Okazuje się, że panie słyszały o sobie, ale jeszcze się nie znają. - Robię porządek w hotelu – opowiada Natassa – wyobraźcie sobie, że w składziku znalazłam 51 końcówek do mopa. 51! Gdybym chciała zmieniać je co tydzień to potrzebowałabym rok, żeby je wszystkie zużyć! Rok! I dziesiątki czepków na włosy! I kartony rękawiczek. I nigdy nie używane urządzenie do czyszczenia parowego. Z takim wyposażeniem to powinno być najczystsze miejsce na świecie. A nie było! Ale już jest – śmieje się.
Harpun
Po powrocie na łódkę spotyka nas niespodzianka. To harpun przywieziony przez lokalnych łowców dla kapitana Maćka. - Dla Inuków to najwyższy dowód uznania, nie ma większego - mówi Magda. - To dar dla ludzi, którzy w ich oczach dokonali czegoś niemożliwego, pokonali trudny nieznany żywioł – dodaje.
Dla większości Inuitów Inatiz jest pierwszym jachtem, który widzieli w życiu. W Kimmirut jacht widziano w 2016 roku. W Salliq pamiętają jeden sprzed kilkunastu lat. Wszedł na mieliznę i trzeba go było ściągać łodziami. Irvin Zavadski, kapitan portu w Churchill pracujący tu nieprzerwanie od 1978 roku, pokazuje nam zdjęcia czterech jednostek żaglowych, wspomina, że może były u nich jeszcze ze dwie, których nie uwidocznił na zdjęciach, a nazwy zatarły się w pamięci. Oznacza to, że tylko siedem jachtów, wliczając w to nasz, odwiedziło jedyny prawdziwy port nad zatoką Hudsona w przeciągu ponad 40 lat. Tym większe zdziwienie wzbudza fakt, że przypłynęliśmy tu z Polski. Przecież to aż za oceanem. Inuici z respektem kiwają głowami, kiedy mówimy im, że Inatiz z domu wypłynął w połowie maja i przepłynęliśmy na nim łącznie już ponad 7000 mil.
Dlaczego ludzie żyją w tak trudnych warunkach? - Zadałam kiedyś to pytanie – odpowiedziała Magda. - Inuitka zaprowadziła mnie na szczyt wzniesienia i pokazała widok. Więcej nie pytałam.
Hudson Expedition 2022, to kolejna arktyczna wyprawa projektu Lodowe Krainy, którego pomysłodawcą i spiritus movens jest kapitan Maciej Sodkiewicz. Głównym celem wyprawy jest eksploracja trudnych terenów Arktyki Kanadyjskiej- głównie Zatoki Hudsona. Od startu w maju br, stalowy jacht Inatiz przepłynął już ponad 7000 mil morskich. W chwili publikacji tekstu załogi szczytowych etapów wyprawy odwiedziły już 9 Inuickich wiosek, a Inatiz jako pierwszy jacht w historii polskiego żeglarstwa wpłynął na wody Foxe Basin.