Marchewka w postaci mistrzostw Europy w piłce nożnej nie zadziałała. Już tydzień temu na łamach „Rz” pisaliśmy o tym, że ze stadionami co prawda zdążymy, ale o drogach i kolejach możemy zapomnieć. Kolejne projekty infrastrukturalne albo nieubłaganie się opóźniają, albo po prostu znikają z listy projektów kluczowych, co w efekcie oznacza odcięcie kurka z pieniędzmi.
Okazuje się, że drogi do polityków mają się jak ogień do wody. Wzajemnie gaszą swój zapał. I nie ma znaczenia, z jakiej opcji są rządzący politycy. Żadne ideologie i przekonania nie mają szans w starciu z asfaltem. Tylko czemu dopiero na wschód od Odry?
Jedynym pocieszeniem pozostaje fakt, że w tym szaleństwie jest metoda. Przed totalnym, drogowym blamażem może nas uratować tylko prowizorka. Smutne lub jak kto woli nawet na swój sposób zabawne.
„Dziennik” donosi o jeszcze jednym ciekawym zjawisku. Członkowie zarządów spółek, które ucierpiały na kryzysie zaczynają pukać do drzwi ubezpieczycieli wykupując polisy OC zabezpieczające przed rynkowymi wpadkami. Mają powody do obaw. Spółki wytaczają po kilkaset procesów rocznie swoim menedżerom. Na razie na świecie, ale strach przyszedł też do Polski. I choć procesów u nas nie ma, związkowcy z upadających firm coraz śmielej przebąkują o pozywaniu „prezesów”. Po latach wspinania się po korporacyjnej drabince, dla wielu polskich menedżerów, ich firma to jedyna rzecz, jaką mają. Bo z rodzinami różnie bywa. Nic dziwnego, że zabezpieczają się przed utratą dorobku, który tyle wysiłku ich kosztował.
Kto im zabroni? Choć z drugiej strony ich pojęcie odpowiedzialności można nazwać dość ograniczonym, a przynajmniej odwrotnie proporcjonalnym do pobieranej pensji.