Dyrektor Zygmunt Hübner prowadził teatr obywatelski, dialogujący z widzem o znaczących sprawach. W jego Teatrze Powszechnym w Warszawie reżyser Elżbieta Bukowińska wystawiła „Wszystkie spektakle zarezerwowane”, ułożone z wierszy Barańczaka, Krynickiego, Zagajewskiego i innych poetów pokolenia 1968. Przedstawienie zdjęto tuż po wprowadzeniu stanu wojennego. Ksiądz Wiesław Niewęgłowski zaproponował, żebyśmy je grali w kościele św. Anny. Przyszedł z tym do mnie Andrzej Piszczatowski. Z nim, Bukowińską, Maciejem Szarym i Emilianem Kamińskim, który nie był z naszego teatru, lecz przystał do grupy, zdecydowaliśmy, że rzeczywistość za oknem jest jednak zupełnie inna od przedstawionej w wierszach.
Byliśmy wściekli. Zaczęliśmy zbierać teksty, które były reakcją na stan wojenny. Jacek Kaczmarski dał nam dwie przemycone z Zachodu piosenki. Formułę występów dyktowało ówczesne życie. Premiera ponadgodzinnego programu odbyła się w moim mieszkaniu w listopadzie 1982 r. 40 osób dyskretnie parkowało i wjeżdżało windą na ósme piętro ursynowskiego bloku przy ul. Nutki. Spotkaliśmy się pod pretekstem imienin. Brawa były zakazane. Wśród gości był m.in. Zygmunt Hübner, prof. Bohdan Korzeniewski i Jan Pietrzak, który wrócił ze Stanów i włączył się z piosenkami. Kazio Kaczor ustawiał laleczki w kukiełkowym kawałku o Czerwonym Kapturku.
Myśleliśmy, że to będzie jednorazowy pokaz. Jednak kilka z zaproszonych osób zapragnęło, żeby te drugoobiegowe teksty zagrać i u nich. Naszym impresario został Andrzej Piszczatowski i wkrótce ledwo nadążał w spełnianiu zamówień. Chodził do tych ludzi, mówił o warunkach bezpieczeństwa, że nie wolno wpuszczać nikogo niezapowiedzianego, bo widzowie narażali się w równym stopniu co artyści.Podczas przedstawień puszczaliśmy w obieg kapelusz, dzięki czemu mieliśmy fundusz teatralny. Mogliśmy zamawiać nowe utwory i przekłady. Drugi program był już kabaretowy.
Chcieliśmy jak najdłużej grać. Od początku założyliśmy więc, że nie występujemy w kościołach i salkach parafialnych, które, oczywiście, były mocno inwigilowane. Śmiano się z nas, że niepotrzebnie jesteśmy tacy ostrożni. Tymczasem miewaliśmy cynki, że ktoś sypnął w śledztwie, że widział jakieś nasze nielegalne przedstawienie. Znajomi prawnicy pouczali nas, że mamy się nie dziwić, jeśli po aresztowaniu odwiedzi nas mecenas Jan Olszewski, który będzie miał gryps.
Zagrałam w ok. 150 spektaklach bez żadnej wpadki. Ja z Emilianem odeszłam wcześniej, pozostali koledzy grali dalej, m.in. w sztuce Kohouta.Przez przypadek po 1989 r. do rąk Emiliana trafiły milicyjne akta. Wynikało z nich, że była już zatwierdzona obserwacja naszej grupy, podsłuchy itp. Mimo to doszli do wniosku, że nie ma nas co ścigać, skoro zagraliśmy… raz. Pocieszające.