Sukces w wyborach do europarlamentu w poniedziałek Elżbieta Łukacijewska smakowała w Dołżycy w Bieszczadach, gdzie z mężem (nadleśniczym) ma okazały zajazd. Odbierała esemesy i telefony z gratulacjami. Czekała na te najważniejsze. Po południu zadzwonił premier Donald Tusk.
– Czekam jeszcze na spełnienie obietnicy i zaproszenie na obiad od Radosława Sikorskiego – mówi. Szef MSZ założył się o obiad, bo nie wierzył w jej sukces. Podobnie jak Jerzy Buzek czy Jarosław
Gowin popierał Mariana Krzaklewskiego. Nie wierzyli, że długonoga blondynka z Bieszczad może mu zagrozić. Nim dokonała cudu, od władz PO dostała czarną polewkę. Miała pewną „jedynkę” na podkarpackiej liście. – Dziś nikt nie chce się przyznać, kto wymyślił Krzaklewskiego – opowiada.
Po decyzji, że to on będzie startował z pierwszego miejsca w sztabie wyborczym PO, odbyła się narada. Debatowano, kto ma o tym powiedzieć Łukacijewskiej. Padło na zaprzyjaźnionego z nią Waldego Dzikowskiego. – Usłyszał wiązankę niecenzuralnych słów, ale dzielnie przyjął je na klatę – wspomina. Była załamana i zdruzgotana. – Nie mogę uwierzyć, że partia wycięła mi taki numer – komentowała.
Chciała się wycofać, bo wiedziała, że jeden mandat dla Platformy na Podkarpaciu to i tak będzie wielki sukces, a z drugiego miejsca nie ma szans. – Zewsząd namawiano mnie, by się nie poddawać i podjąć walkę – mówi.