– Do mnie na dyżur radnego przychodzi po 40 osób. Bo my się widzimy w sklepie, na przystanku. I możemy coś załatwić, pomóc. Nie mamy związanych rąk jak partyjni koledzy – mówi Marek Bieliński ze Wspólnoty Dzielnicy Włochy, w samorządzie działający od 12 lat. Dodaje, że partyjni radni, zanim podejmą decyzję, muszą naradzić się, z kim mogą zawrzeć koalicję. – A mieszkańców interesuje np. kanalizacja na Okęciu, a nie koalicje – mówi Bieliński.
– Partyjny radny musi szefa swojej partii zapytać, czy ma poprzeć budowę chodnika – wtóruje mu radny Jacek Wachowicz z Praskiej Wspólnoty Samorządowej.
– Działamy na miejscu, pytamy ludzi, co trzeba w dzielnicy zmienić, zachęcamy do przychodzenia z pomysłami – mówi radny Henryk Grzegrzółka ze Stowarzyszenia Obywatelskiego w Ursusie.
A Smoczyński przypomina, że jego dzielnica, wcześniej gmina, zaczynała z kilkoma utwardzonymi drogami. Teraz takie są prawie wszystkie. – Bo rządzili prawdziwi samorządowcy. Nie musieliśmy walczyć między sobą jak teraz kluby partyjne – mówi.
Ale praca w lokalnym komitecie nie daje większych szans na zrobienie politycznej kariery. Wiedzą o tym partyjni radni, którzy często traktują samorząd jako początek swojej drogi. Z dzielnicy przechodzą do Rady Warszawy, stamtąd do Sejmu. Przykładem takich radnych są np. Marek Makuch, który z Woli awansował do rady miasta, czy Karol Karski, który z radnego został posłem, albo wolski radny Michał Szczerba, który też jest teraz posłem.
Poza tym elity partyjne traktują wybory samorządowe jako darmowy plebiscyt wyborczy przed wyborami do parlamentu – czytamy w ulotce zawartego w ub. tygodniu Porozumienia Warszawskiego Wspólnota Samorządowa. Podpisało go 11 lokalnych komitetów. Mają nawet wspólnego kandydata na prezydenta miasta. To radna Katarzyna Munio do niedawna radna miasta z PO.