Gdy Polska stawała się ciałem

O tę wojnę, która zaczęła się od zabójstwa arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie, Polacy modlili się od półtora wieku, powtarzając za Mickiewiczem: „O wojnę ludów prosimy Cię, Panie”

Aktualizacja: 11.11.2010 06:18 Publikacja: 10.11.2010 06:18

Nic dziwnego, że Sylwek, bohater „Odznaki za wierną służbę” Andrzeja Struga, zaczyna swój dziennik 6 sierpnia 1914 r. od słów: „Wojna. Tym razem już naprawdę! Toż dopiero!”, a Edward Słoński w wierszu „Ta, co nie zginęła” daje wyraz przekonaniu, że wytęskniona, wymarzona Polska „wyrośnie z naszej krwi”. Niezależnie od pewności, że ta krew rozlana zostanie w wojnie bratobójczej, w której Polacy z różnych zaborów walczyć będą przeciwko sobie.

Legionista Sylwek, służąc w kawalerii Beliny, też będzie przeżywał trudne chwile, w których o zwątpienie nie było trudno. Jak już we wrześniu 1914 r. w Kielcach: „Podłe miasto! Jakeśmy odjeżdżali precz, wszyscy kupcy, Żydzi, nie Żydzi, na gwałt szorowali i odmywali zapamiętale moskiewskie szyldy i napisy, które nasz komisarz narodowy słusznie kazał czymś zasmarować. Wszędzie na ulicach szydercze uśmiechy”. Jakże inaczej będzie po roku w Lublinie, gdzie „przed magistratem i przed cudną, starą Bramą Krakowską oblegli nas rozentuzjazmowani patrioci”. Przeżyje młodziutki legionista Piłsudskiego („Od myślenia jest Komendant”) 23 miesiące żołnierskiej tułaczki, będzie brał udział w niezliczonych bitwach i potyczkach, zostanie ciężko ranny, aż organizm nie wytrzyma wojennego trudu i ulegnie straszliwej chorobie tamtych czasów – gruźlicy. Zmarły jesienią 1916 roku Sylwek nie doczeka niepodległości Polski, o którą walczył. Inni mieć będą znacznie więcej szczęścia.

Nastroje, jakie dwa lata później ogarnęły Polaków, trudno opisać. Jak zanotowała w „Dziennikach” Maria Dąbrowska (8 X 1918): „... słowa są bezsilne, aby wyrazić ogromność chwili. (...) tworzy się wreszcie Polska Zjednoczona i Niepodległa”. I jeszcze zapis pisarki z 13 października: „Żyjemy w baśni, w najprzecudniejszej baśni. Zdaje mi się, że nie jesteśmy dość wielcy, aby czuć się dostatecznie szczęśliwi. Nie jesteśmy dość dobrzy, aby być godni. O, bądźmy wielcy i dobrzy. (...) Polska się łączy, odbudowuje, o, Boże (...) Polska Zjednoczona i Niepodległa”.

Reakcja każdego polskiego patrioty była jednaka. Cóż dopiero mówić o zwolennikach Piłsudskiego i legionistach, którzy czarno na białym udowodnili niedowiarkom, że „chcieć to móc”. 11 listopada 1918 r. Władysław Broniewski zapisał w pamiętniku: „Cały gmach ucisku, dławiący kraj przez trzy lata, runął w ciągu jednego dnia...”, a pięć dni później doda z ulgą: „Komendant jest Dyktatorem. Upraszcza to o wiele moje wątpliwości społeczno-polityczne; można bezpiecznie wstąpić do wojska i nie obawiać się, że będzie ono narzędziem w niepowołanych rękach”.

[srodtytul]Wypełniły się rogate dusze dumą...[/srodtytul]

Ale to nie były czasy Internetu i wieści rozchodziły się wolno. Polscy żołnierze u boku Anglików walczący z bolszewikami oczekiwaną „Pieśń o Niepodległej” usłyszeli pod Murmańskiem dopiero w Wigilię 1918 roku. Z ust komendanta oddziału, który wygłosił taką oto wiekopomną mowę: „At, co tu gadać! Dajcie, moi chłopcy, lepiej pyska! Tylko co otrzymałem wiadomość: Polska jest wolna i wielka. Wszystko, co wiemy – łgarstwo! Komendant Piłsudski w Warszawie. Jest rząd. Sztubacy porozbrajali Niemców w całej Kongresówce. Armia maszeruje na Wilno. Poznań nasz. Muśnicki grzmoci Szwabów. Polska będzie od morza do morza! Trzymajcie mnie, bo zwariuję!!!”.

„I zwariował – pisał dalej Eugeniusz Małaczewski w opowiadaniu »Blokhauz pod Syreną« – o ile łzy, ciurkiem płynące po twarzy żołnierza są szaleństwem. Za przykładem dowódcy powariowali żołnierze. Szarże w zgromadzeniu znikły. Ściskano się i całowano bez względu na nie. (...) I z gardzieli, założonych szlochem szczęścia, wyrwała się – razem u wszystkich – pieśń, zrodzona w godzinie najgłębszej niedoli Narodu. Jej znana melodia jest posępna jak psalm nieszporny. Lecz pieśń oskrzydlona bezdennym zapałem młodych dusz brzmiała fanfarami, jakich w sobie nie ma nawet płomienna „Marsylianka”. A słowa:[srodtytul]Nie będzie Niemiec

pluł nam w twarz![/srodtytul]

rozległy się pełnią takiego triumfu, a zarazem groźby niezłomnej, że zdawało się, iż po nich nastąpi coś wspaniałego, że tu, w tym blokhauzie, stanie się naraz jakiś widomy znak, cud – tyle potęgi ducha zalewało śpiew i wyszarpnęło się zeń, jak z pochwy wylata nagi, jasny miecz.

W tym śpiewie zbłąkani pod obcy biegun tułacze wołali z całej piersi na cześć Polski, co im przysłała o sobie szczęsną wieść. Tą »Rotą« żołnierze dobrowolnie, swej Ojczyźnie urzędowo niezaprzysiężeni, wszystką duszą zaprzysięgali się teraz Najjaśniejszej Rzeczypospolitej na śmierć, na życie, na dalszy tułaczy los.

Kiedy byli jeszcze jak ów bezpański pies, o którego krzywdę nikt się nie upomni – każdemu, kto by chciał ich znieważyć, pokazywali wilcze kły, a na widok ręki, chcącej pogłaskać, pogardliwie się usuwali. Teraz, kiedy było wiadomo, że są żołnierzami Państwa, że nie legionem już są, lecz wojskiem, armią – wypełniły się rogate dusze pychą, dumą, uczuciem, któremu brak wprost nazwy.

Przedtem gardzili możnymi sprzymierzeńcami, jako wojskiem, które jest »cywil-bandą«, jednak czuli respekt i zazdrość dla ich państwowości, bo sami jej nie posiadali. Lecz teraz cała Anglia, z jej Indiami i Australią, z jej wszystkimi oceanami, na których słońce nigdy nie zachodzi, wydała się nowo kreowanym obywatelom-żołnierzom s w o j e j w ł a s- n e j Rzeczypospolitej jakimś niezmiernie wielkim... ubóstwem, nędzą śmiechu wartą.

[wyimek]W pierwszym dniu wolności, kiedyśmy po tak długiej niewoli ledwie głowy podnieśli, całą Moskwę na nas zwalili[/wyimek]

Słowem, powariowali. I wariowali tej nocy do rana, śpiewając, krzycząc, śmiejąc się, płacząc, tańcząc, tarzając się po śniegu, przepijając do malowanej Syreny, chodząc po blokauzie i dokoła niego na rękach, na głowach...

Była to w ich życiu Wigilia najpiękniejsza. Najpiękniejszą zostanie, bo się wielki cud w życiu nie powtarza”.

[srodtytul]Wśród płaczu padają.

I ziemię całują...[/srodtytul]

Jeszcze 34 lata po pamiętnych wydarzeniach z jesieni 1918 roku Jan Lechoń wspominał w spisywanym w Nowym Jorku „Dzienniku” ten dzień, „kiedy Polska stała się wolna, kiedy spełniło się to, co było zarazem marzeniem, najnamiętniejszą żądzą mej młodości i zdawało się szczęściem niedościgłym, proroctwem, którego wypełnienia byliśmy niegodni doczekać. (...) Następnego dnia rano Piłsudski już był w Warszawie i widziałem, jak go niesiono na ramionach przed pałacem Radziwiłłowskim, później były jakieś mroczne dni, bolszewickie strzały na ulicach, kiereńszczyzna lubelska, którą trzeba było wziąć w ręce, co Stary i zrobił (...) Pamiętam fakty, nie pamiętam uczuć tamtych miesięcy. Ale kto je przeżył, tego nikt i nic nie przekona, że są rzeczy niemożliwe. Gdy byłem dzieckiem, niepodległość Polski była właśnie rzeczą najniemożliwszą. I widziałem – gdy stawała się ciałem”.

A jednak oddał Lechoń i atmosferę uczuciową tamtych wielkich dni – w wierszu „11 listopada”, kończącym się słowami:

Niech więc głowę pochyli,

kto w cuda nie wierzy,

Ten, który umiał cierpieć,

a radość go trwoży,

Kto nie stargał na szyi

niewoli obroży,

I kto chce przyszłość wstrzymać,

i kto przeszłość plami,

Niechaj wejdą tą nocą.

Bo dziś pod gwiazdami

Jakieś cienie po polach,

po mieście się snują

I wśród płaczu padają.

I ziemię całują.

Ze stepów Dzikich Pól...

Na tę dopiero co całowaną ziemię wkroczył niebawem wróg odwieczny... choć przebrany. Józef Piłsudski pisał: „Zbliżała się do nas jazda Budionnego. (...) Z niedowierzaniem przyglądałem się metodzie użycia jazdy nieledwie na sposób nomadów, sposób, przypominający mocno starodawne czasy, tak znane naszym praojcom, czasy najazdów tatarskich”.

Czym była Konarmia? Izaak Babel w opowiadaniu „Wieczór” włożył w usta politruka Galina takie słowa: „Konarmia jest to wolta społeczna, którą wykonywa KC naszej partii. Krzywa rewolucji wypchnęła do pierwszego szeregu kozacką wolną gromadę, przesyconą licznymi przesądami, ale KC, manewrując, wyczesze je żelazną szczotką...”. I już takim „wyczesanym” czerwonoarmistom mógł Klim Woroszyłow, ówczesny członek Rewwojensowietu, a późniejszy marszałek i, w latach 1953 – 1960, przewodniczący Prezydium Rady Najwyższej ZSRR, wydać rozkaz: „Na Warszawę!”, rozwijając go następnie: „Żołnierze i dowódcy! W Moskwie, w prastarej stolicy, walczy zupełnie niebywała władza. Pierwszy w świecie rząd robotniczo-chłopski rozkazuje wam, żołnierze i dowódcy, żebyście uderzyli nieprzyjaciela i wrócili jako zwycięzcy” (Izaak Babel, „Cześniki”).

I oto „z głębokich stepów Dzikich Pól powstaje jakiś straszny watażka i na czele swoich tabunów toczy się nad Dniepr. Pogromca Denikina, szybki jak piorun, wódz lotnych i dzikich jeźdźców na nieposiodłanych koniach spod Taganrogu sunie swe wypróbowane pułki, a każdy krok siły jego powiększa, a każda wiorsta nowych ludzi mu daje, nowe tabuny koni spędza” (Melchior Wańkowicz, „Strzępy epopei"). W końcu jednak pękła sowiecka pętla, a i Budionny musiał zwolnić tempo, zostać w miejscu, zacząć się cofać, by w efekcie ponieść klęskę i w popłochu wrócić na swoje stepy lizać zadane rany.

[srodtytul]Ten się wyzuł z ojczyzny...[/srodtytul]

A po odwrocie Armii Czerwonej spod Warszawy księdza kanonika Mieczkowskiego w Wyszkowie odwiedził Stefan Żeromski. Było to kilka dni po tym, jak w tym probostwie urządził sobie tymczasowe lokum niedoszły rząd Polski bolszewickiej, czyli trzej panowie, z których dwóch polski pisarz znał – Julian Marchlewski i Feliks Kohn. Trzecim był Feliks Dzierżyński.

„Ci rodacy dla poparcia swej władzy przyprowadzili na nasze pola, na nasze nędzne miasteczka, na dwory i chałupy posiedzicieli, na miasta przywalone brudem i zgruzgotane tyloletnią wojną – obcą armię, masę złożoną z ludzi ciemnych, zgłodniałych, żądnych obłowienia się i sołdackiej rozpusty. W pierwszym dniu wolności, kiedyśmy po tak strasznie długiej niewoli ledwie głowy podnieśli, całą Moskwę na nas zwalili” (Stefan Żeromski, „Na probostwie w Wyszkowie”).

Doktora Marchlewskiego Stefan Żeromski poznał przed laty w szwajcarskim Rapperswilu, gdzie był bibliotekarzem. Teraz, gdy dowiedział się, że przed wyjazdem Marchlewski powtarzał cytat z „Wesela” Wyspiańskiego: „Miałeś chamie złoty róg...”, z całą mocą stwierdził: „Nawet do biednego sznura od polskiego złotego rogu nie ma prawa ten najeźdźca. Kto na ziemię ojczystą, chociażby grzeszną i złą, wroga odwiecznego naprowadził, zdeptał ją, splądrował, spalił, złupił rękoma cudzoziemskiego żołdactwa, ten się wyzuł z ojczyzny. Nie może ona być dla niego już nigdy domem, ni miejscem spoczynku. Na ziemi polskiej nie ma dla tych ludzi już ani tyle miejsca, ile zajmą stopy człowieka, ani tyle, ile zajmie mogiła”.

W swoim krótkim opowiadaniu oddał Stefan Żeromski sprawiedliwość tym, którzy wolność dla Polski wywalczyli: „Ta sama krew ofiarna i na zawsze dla nas święta, co wytrysła na polu bitwy pod Warszawą z serca bohatera narodu, księdza Skorupki, płynęła strugą z ran bezimiennych polskich żołnierzy (...)”. Takich jak bohaterski Sylwek z „Odznaki za wierną służbę”.

Nic dziwnego, że Sylwek, bohater „Odznaki za wierną służbę” Andrzeja Struga, zaczyna swój dziennik 6 sierpnia 1914 r. od słów: „Wojna. Tym razem już naprawdę! Toż dopiero!”, a Edward Słoński w wierszu „Ta, co nie zginęła” daje wyraz przekonaniu, że wytęskniona, wymarzona Polska „wyrośnie z naszej krwi”. Niezależnie od pewności, że ta krew rozlana zostanie w wojnie bratobójczej, w której Polacy z różnych zaborów walczyć będą przeciwko sobie.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Materiał Promocyjny
CPK buduje terminal przyszłości
Kraj
Anulowany wyrok znanego działacza opozycyjnego
Kraj
Czy Polacy chcą sankcji na Izrael? Sondaż nie pozostawia wątpliwości
Kraj
Rafał Trzaskowski o propozycji Karola Nawrockiego: Niech się pan Karol tłumaczy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao nagrodzony w konkursie The Drum Awards for Marketing EMEA za działania w Fortnite
Kraj
Cienka granica pomagania uchodźcom. Złoty telefon pogrąża aktywistów z granicy