Z Leksztoniem umówiła się po raz pierwszy na kawę w gdyńskim Centrum Gemini. Wzbudzał współczucie. Opowiadał o tym, jak jest nieszczęśliwy, że nie ma kontaktu z czwórką własnych dzieci. Próbował być pomocny. Zaproponował miejsce na jej firmę u siebie w biurze, podnajmował pracowników. Znalazł lekarza dla dziecka, kupował prezenty, odciążał od bieżących spraw. – Na swoje ofiary upatruje sobie zazwyczaj takie kobiety, które samotnie wychowują dzieci. Prowadził mnie jak po sznurku – mówi teraz Natalia S. Przy czym on dążył do stałego związku (nazywał ją narzeczoną), dla niej był to układ koleżeński i biznesowy.
Wspólny biznesplan był taki, że Leksztoń po odniesieniu sukcesu dołączy do jej firmy. Interes życia miał zaś zrobić na seryjnej produkcji niszczarek do twardych dysków. Szkopuł był jeden – Leksztoń nie miał pieniędzy na działalność. Rodzice Natalii S. pożyczyli mu więc notarialnie 200 tys. zł.
Wkrótce jednak właścicielka Eximu zorientowała się, że Leksztoń, zamiast rozwijać własny biznes, przejmuje jej interesy. Jego dyrektor nawiązał kontakty z niemiecką firmą i bezpośrednio od niej sprowadzał specyfik na powiększanie biustu. Wykorzystywał przy tym kanały dystrybucji wypracowane przez Natalię S. – Podrabiał moje podpisy na umowach, wykorzystywał przy tym faksymile – twierdzi kobieta. Sprawy przeciw Leksztoniowi są w prokuraturze. Exim szacuje straty na 1,5 mln zł.
Grobelny: Ostatni pomysł na biznes przyszedł mu do głowy w styczniu 2007 r. Chciał otworzyć sieć sklepów mięsnych. Miały się nazywać Świnka. Zakupił towar – jednym mówił, że tonę, innym – że pół tony wieprzowiny.„Chciał, bym robiła wędliny. Powiedziałam, że nie mam tyle siły” – opowiadała matka. Do współpracy nakłaniał też kobietę, która wynajmowała u niego pomieszczenie na sklep. Ta jednak odmówiła uznając, że mięso jest już nieświeże.
Krach
Niejasne interesy i powiązania z czasów finansowej potęgi sprawiały, że bardzo trudno dziś ocenić, co w opowiadanych przez nich historiach było konfabulacją, co faktem, a co chorobą.
Leksztoń: Pod koniec kwietnia 2008 r. media zelektryzowała informacja, że Janusz Leksztoń został porwany. Cudem udało mu się wyrwać z rąk gangsterów. Biznesmen sam zgłosił się na policję. Twierdził, że napadnięto go w sobotę, 26 kwietnia, o 6 rano w domu w centrum Gdyni. Sprawcy mieli go wywlec jedynie w szlafroku spomiędzy bukietów róż – w przeddzień kupił Natalii S. dwa tysiące kwiatów. Furgonetką przewieziono go na budowę i tam skrępowanego przetrzymywano. – Domagano się ode mnie miliona złotych, grożono śmiercią, bito – relacjonował Piotrowi Pytlakowskiemu z „Polityki”.
Ponoć najbardziej ubolewał nad tym, że ukradziono mu dyplom z podziękowaniem od Wałęsy. Potem sprawcy, zarzuciwszy mu worek foliowy na głowę, postanowili przewieźć Leksztonia w inne miejsce. Uciekł im, gdy samochód na chwilę stanął. To ostatnie potwierdził kierowca z Łodzi, który znalazł go na drodze.
Jednak policja sprawdzała inne wersje opowiedzianej przez Leksztonia historii. Zgłosił bowiem, że podczas porwania zginęły mu pieniądze, klucze, karty kredytowe i dokumenty dotyczące działalności gospodarczej. Natalia S. ma własne zdanie na temat porwania: – Było po to, by zniszczyć papiery. Teraz żaden sąd nie może mu niczego udowodnić – mówi.
Grobelny: Na Targówku miał ksywę „Wariat” lub „Psychol”. Kilka miesięcy przed śmiercią zmienił się nie do poznania. Sąsiadkę, która go spotkała, zdziwiło jego wychudzenie. Na chwilę zaistniał publicznie, gdy poinformował policję, że zagrożone jest życie ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego. Sprawcą zamachu miał być gangster o pseudonimie Szczur. Po tym zeznaniu wzmocniono ochronę szefa rządu.
Jednak Grobelny opowiadał też z pełną powagą, iż nie jest Lechem Grobelnym, lecz klonem ewentualnie Grekiem bułgarskiego pochodzenia, któremu zrobiono operację plastyczną, upodabniając do Grobelnego.
Wyraźnie czegoś się bał. Była konkubina opowiadała, że zawsze był ostrożny, zamykał drzwi i okna, „miał na tym punkcie świra”. Po osiedlu przechadzał się w damskim różowym dresie, ale z nożem grzybiarskim i nożyczkami.
Zatrudnieni u niego do przepisywania dokumentów dwaj chłopcy zrezygnowali. Mówią, że zaczęli się o siebie bać. Grobelny nie ruszał się bowiem z domu bez topora, dwóch lub trzech noży. Nosił także imadło ślusarskie i kilka długopisów. Z opowiadań chłopców wynika, że długopisami rzucał w ludzi w autobusie, komentując: „widzisz, dostał w oko”.
Zaprzyjaźnionego z nim taksówkarza zaprosił do domu. Tam zasłonił okna, włączył radio na pełen regulator i napisał kartkę: „Te kurwy mnie podsłuchują”. Potem kartkę spalił.
Jego ciało znaleziono przypadkiem ponad tydzień po zabójstwie. Tadeusz K. od kilku dni widział w oknie pawilonu na warszawskim Bródnie spacerującego po parapecie kota. Zwierzę miauczało i próbowało sie wydostać na zewnątrz.
Ten widok skojarzył z faktem, że od ponad tygodnia nie widział sąsiada. Zmartwił się, że kot może pozostać bez opieki, i 2 kwietnia 2007 r. powiadomił Straż Miejską. Ta – po stwierdzeniu, że drzwi mieszkania są zamknięte tylko na klamkę – wezwała policję. W mieszkaniu na pierwszym piętrze patrol znalazł zwłoki. W zaciśniętej dłoni tkwił nóż.
Tym, którzy znaleźli się wtedy we wnętrzu, szczególnie utkwił w pamięci obraz plastikowych skrzynek i zapach leżących w nich kawałków rozkładającego się mięsa. Zepsutym mięsem wypełniona była także wanna w łazience. Tyle zostało po człowieku, który był jednym z pierwszych symboli rodzącego się kapitalizmu.