Ernest Wilimowski zmarł 15 lat temu, 30 sierpnia 1997 roku, w wieku 81 lat. Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"
Dla kilku pokoleń kibiców urodzonych po wojnie Ernest Wilimowski nie istnieje. Nie ma go w większości sportowych książek i w encyklopediach. Odkrył go ponownie, na początku lat 90., Andrzej Gowarzewski w "Encyklopedii piłkarskiej Fuji" [z jego wiedzy w dużym stopniu korzystam - s.t.s]. Wilimowski urodził się w roku 1916 na Śląsku i to wystarczy, żeby mieć pokręcone losy. Rozgrywał takie mecze, że przynajmniej z powodu kilku mógłby być zapamiętany. Jeden był szczególny - na mistrzostwach świata z Brazylią. Najlepszy brazylijski napastnik Leonidas strzelił Polsce trzy gole, grając - jak chce legenda - na bosaka. Wilimowski zdobył jednak cztery, jako pierwszy piłkarz w historii finałów. Po trwającym dwie godziny boju Polacy przegrali 5:6.
Polskie piłkarstwo nie miało przed wojną zbyt silnej pozycji w Europie, lecz nie było też na szarym końcu. Przy mniejszej niż dziś liczbie meczów towarzyskich, braku ogólnoeuropejskich rozgrywek pucharowych, wyraźnym podziale na amatorów i zawodowców, zamknięciu się na świat Anglii - ustalenie pozycji poszczególnych reprezentacji było trudniejsze. Ale porażka 1:2 w eliminacyjnym meczu z Czechosłowacją, która kilka miesięcy później zdobędzie tytuł wicemistrza świata, najgorszego świadectwa nam nie wystawiała.
W roku 1936 Polacy zaprezentowali się dobrze w turnieju podczas igrzysk olimpijskich w Berlinie. Pokonaliśmy tam amatorskie reprezentacje Węgier, Wielkiej Brytanii i Austrii. W meczu o brązowy medal przegraliśmy 2:3 z Norwegią, tracąc decydującego gola kilka minut przed końcem. Zdaniem piłkarzy, trenerów, dziennikarzy i kibiców wynik byłby lepszy, gdyby w naszej reprezentacji zagrał Wilimowski. A grać nie mógł, bo wcześniej został wyrzucony z kadry olimpijskiej za "niesportowe zachowanie".
Kiedy zbiera się informacje o Wilimowskim siedemdziesiąt lat od tamtych wydarzeń, tworzy się obraz piłkarza, którego można porównać do Włodzimierza Lubańskiego pod względem zdolności strzeleckich, do Kazimierza Deyny z jego strategicznym geniuszem, do Lucjana Brychczego i Mirosława Okońskiego, jeśli chodzi o drybling. Ten ostatni jest też dobrym przykładem z jeszcze jednego powodu: obaj dość swobodnie podchodzili do swych obowiązków. Wilimowski grę w piłkę traktował jak zabawę, a do zabawy szukał każdej okazji.