Futbolowe śląskie drogi

Ernest Wilimowski był najlepszym polskim piłkarzem przed wojną. Po wojnie mówiono już tylko, że to zdrajca. Albo nie mówiono w ogóle, jakby człowieka nigdy nie było

Publikacja: 30.08.2012 01:01

Ernest Wilimowski zmarł 15 lat temu, 30 sierpnia 1997 roku, w wieku 81 lat. Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"

Dla kilku pokoleń kibiców urodzonych po wojnie Ernest Wilimowski nie istnieje. Nie ma go w większości sportowych książek i w encyklopediach. Odkrył go ponownie, na początku lat 90., Andrzej Gowarzewski w "Encyklopedii piłkarskiej Fuji" [z jego wiedzy w dużym stopniu korzystam - s.t.s]. Wilimowski urodził się w roku 1916 na Śląsku i to wystarczy, żeby mieć pokręcone losy. Rozgrywał takie mecze, że przynajmniej z powodu kilku mógłby być zapamiętany. Jeden był szczególny - na mistrzostwach świata z Brazylią. Najlepszy brazylijski napastnik Leonidas strzelił Polsce trzy gole, grając - jak chce legenda - na bosaka. Wilimowski zdobył jednak cztery, jako pierwszy piłkarz w historii finałów. Po trwającym dwie godziny boju Polacy przegrali 5:6.

Polskie piłkarstwo nie miało przed wojną zbyt silnej pozycji w Europie, lecz nie było też na szarym końcu. Przy mniejszej niż dziś liczbie meczów towarzyskich, braku ogólnoeuropejskich rozgrywek pucharowych, wyraźnym podziale na amatorów i zawodowców, zamknięciu się na świat Anglii - ustalenie pozycji poszczególnych reprezentacji było trudniejsze. Ale porażka 1:2 w eliminacyjnym meczu z Czechosłowacją, która kilka miesięcy później zdobędzie tytuł wicemistrza świata, najgorszego świadectwa nam nie wystawiała.

W roku 1936 Polacy zaprezentowali się dobrze w turnieju podczas igrzysk olimpijskich w Berlinie. Pokonaliśmy tam amatorskie reprezentacje Węgier, Wielkiej Brytanii i Austrii. W meczu o brązowy medal przegraliśmy 2:3 z Norwegią, tracąc decydującego gola kilka minut przed końcem. Zdaniem piłkarzy, trenerów, dziennikarzy i kibiców wynik byłby lepszy, gdyby w naszej reprezentacji zagrał Wilimowski. A grać nie mógł, bo wcześniej został wyrzucony z kadry olimpijskiej za "niesportowe zachowanie".

Kiedy zbiera się informacje o Wilimowskim siedemdziesiąt lat od tamtych wydarzeń, tworzy się obraz piłkarza, którego można porównać do Włodzimierza Lubańskiego pod względem zdolności strzeleckich, do Kazimierza Deyny z jego strategicznym geniuszem, do Lucjana Brychczego i Mirosława Okońskiego, jeśli chodzi o drybling. Ten ostatni jest też dobrym przykładem z jeszcze jednego powodu: obaj dość swobodnie podchodzili do swych obowiązków. Wilimowski grę w piłkę traktował jak zabawę, a do zabawy szukał każdej okazji.

Urodził się w Katowicach, w rodzinie śląskiej. Został ochrzczony jako Ernst, na drugie imię miał Otto. Zaczął grać w klubie 1. FC Katowice (utrzymywanym częściowo przez mniejszość niemiecką, ale z polskimi zawodnikami), który nawet, w pierwszym roku istnienia ligi (1927), został wicemistrzem Polski. Prawdziwa kariera Wilimowskiego rozpoczęła się po przejściu do Ruchu Wielkie Hajduki (Chorzów). Kupiono go, jako 17-letniego chłopca, który w trzecim meczu w lidze, z Podgórzem Kraków, strzelił pięć bramek. W maju 1939 roku, w spotkaniu z Union Touring, wbił aż dziesięć goli, co jest nadal rekordem polskiej ligi. W czasie sześciu sezonów spędzonych w Ruchu został cztery razy mistrzem Polski, a w 86 meczach ligowych strzelił aż 112 goli.

Miał zaledwie 172 cm wzrostu, był chudy, rudy, miał odstające uszy i grał na pozycji lewego łącznika. W czasach, gdy linia napadu składała się z pięciu graczy, to był zawodnik, mający na boisku miejsce między środkowym napastnikiem a lewoskrzydłowym. Gdyby na koszulkach były wtedy numery, on nosiłby dziesiątkę. Grał zupełnie inaczej niż inni polscy zawodnicy. Uwielbiał bawić się piłką. Coś, co w dzisiejszym futbolu jest oczywiste, wtedy zadziwiało. Słynny polski piłkarz, a potem dziennikarz Stanisław Mielech, w wydanej w roku 1963 książce "Sportowe sprawy i sprawki" pisze, że Wilimowski, był w latach 30. najlepszym polskim taktykiem. "Zawodnik ten sposobem gry daleko wybiegł przed swoją epokę" - uważa Mielech.

Czy był pierwszym polskim zawodnikiem, który w pojedynkę decydował o wynikach meczów? Być może. Trenował w sposób specyficzny. Po zwykłych ćwiczeniach w klubie brał piłkę i szedł na kopalniane hałdy, gdzie czekało na niego kilkunastu chłopców w wieku 13 - 14 lat. Na kawałku wolnego placu ustawiali dwie małe bramki i grali godzinami. Z jednej strony stała taka kilkuosobowa drużyna "bajtli", z drugiej on sam. Żeby wygrać, musiał z piłką przy nodze mijać jednego po drugim. Opanował dzięki temu drybling ("wózek", jak wtedy mówiono) do perfekcji. Zmieniał rytm i kierunki biegu, zatrzymywał się i nagle startował, balansował ciałem. To wszystko z piłką przy nodze. A ponieważ nie mógł strzelać na siłę, nauczył się kopać na bramkę, podkręcając piłkę na różne sposoby, żeby wpadała nie tam, gdzie bramkarz jej się spodziewa. Gdy już stawał przeciw prawdziwym piłkarzom, ci nie bardzo wiedzieli, co Wilimowski zrobi. Kiedy nawet udało się któremuś przewidzieć jego zagranie, było zwykle za późno, żeby mu zapobiec.

Jedyny problem polegał na tym, że "Ezi" Wilimowski lubił się napić. W roku 1936 Ruch wygrał mecz ligowy z Wisłą, a następnego dnia przegrał z Cracovią 0:9. Wynik szokujący, tym bardziej że Ruch był mistrzem Polski, a rok wcześniej to właśnie po meczu z nim Cracovia spadła z ligi. Mówiło się, że piłkarze Ruchu wzięli premię za zwycięstwo z Wisłą, całą noc pili i nazajutrz nie byli w stanie grać. Teodor Peterek widział dwie piłki, a Wilimowski cztery.

Do Krakowa udała się komisja PZPN. Ruch ukarano, a ponieważ Wilimowski miał opinię hulaki, dodano mu jeszcze sprawę tej nieszczęsnej premii, jako przykład złamania zasad amatorstwa. Komisja podjęła też decyzję o jego zawieszeniu do wyjaśnienia sprawy. Dlaczego tylko jego, a nie innych graczy Ruchu - nie wiadomo. Wilimowski nie pojechał więc na igrzyska do Berlina, a Polska nie zdobyła tam medalu. Kilka tygodni później odwieszono go, nie znajdując dowodów winy.

W eliminacjach do mistrzostw świata roku 1938 Polacy mieli tylko jednego przeciwnika - Jugosławię. Emocje opadły po pierwszym meczu, wygranym w Warszawie 4:0. W rewanżu pilnowaliśmy przewagi i porażka 0:1 krzywdy nam nie robiła.

Kadra przygotowywała się na zaledwie sześciodniowym zgrupowaniu w Wągrowcu. Potem pociągiem z Poznania przez Berlin 15 zawodników i trzech trenerów (z Józefem Kałużą na czele) pojechało do Strasburga. Siedmiu graczy pozostało w kraju. Podróżowano w wagonie sypialnym, na co zgodę musiał wydać PZPN. Zwykle na mecze reprezentacji udawano się wagonami II klasy. Mecz z Brazylią odbył się 5 czerwca 1938 roku, na istniejącym wciąż (choć po przebudowach w niczym nieprzypominającym starego), stadionie de Meinau. Wilimowski miał wtedy niecałe 20 lat!

Brazylia brała udział w finałach po raz trzeci, ale wtedy nie była jeszcze takim futbolowym mocarstwem jak dziś. Z przeciwnikiem z Ameryki Południowej Polacy grali jednak pierwszy raz i nie bardzo wiedzieli, co ich może spotkać. Ledwo minął kwadrans, a już Brazylia po strzale Leonidasa prowadziła 1:0. Pięć minut później Wilimowski, po minięciu trzech przeciwników został sfaulowany przez bramkarza i Fryderyk Szerfke z Warty Poznań wyrównał. Do przerwy przegrywaliśmy jednak 1:3, ale Wilimowski, po kolejnych rajdach między przeciwnikami, strzelił dwa gole, doprowadzając w 59. minucie do remisu. 15 tysięcy ludzi na stojąco biło mu brawo. Domingos da Guia, uważany za najlepszego obrońcę Ameryki Południowej (jego syn - Ademir zagra przeciw Polsce na mistrzostwach w 1974 roku), nie był w stanie zatrzymać "Eziego". Jeszcze raz Brazylijczycy wbili gola, i jeszcze raz, na minutę przed końcem, Wilimowski wyrównał.

Dogrywka należała do Leonidasa, którego francuski dziennikarz nazwał "gumowym batonikiem czekoladowym". Brazylijczyk strzelił dwa gole i być może wtedy zrodziła się legenda o tym, jakoby grał na bosaka. Nie byłoby to możliwe, bo zabraniały tego przepisy. W drugiej połowie meczu zaczął padać deszcz, Brazylijczycy nie mieli butów z kołkami i często się ślizgali. Być może dlatego Leonidas zszedł na chwilę z boiska, zdjął buty i rzucił nimi o ziemię, żeby pozbyć się błota z podeszew, a może wyrazić dezaprobatę dla gry kolegów. Tak powstała legenda, chociaż są różne wersje tego wydarzenia.

Na dwie bramki późniejszego króla strzelców imprezy Ernest Wilimowski odpowiedział jedną i mecz zakończył się zwycięstwem Brazylii 6:5. Ówczesny regulamin mistrzostw nie dawał nam następnej szansy i Polacy musieli wracać do kraju.

Ernest Wilimowski był bohaterem jeszcze jednego wydarzenia i legendarnego meczu. Kiedy w roku 1937 kadra, pod nazwą Liga Polska, pojechała na dwa mecze do Francji, jego i Wilhelma Górę z Cracovii chciał kupić Racing Paryż. Najpierw przez kilka godzin francuscy działacze wozili obydwu piłkarzy do lokali i kabaretów, a potem, kiedy już trochę wszyscy wypili, podsunęli im do podpisania kontrakty. Piłkarze, w ostatnim odruchu trzeźwości, zorientowali się, że sprawa jest poważna, zamiast podpisów zrobili zygzaki i szybko powiadomili kierownictwo ekipy, żeby pomogło się z tego wywinąć.

Cztery dni przed wybuchem wojny Polska pokonała na Łazienkowskiej wicemistrzów świata Węgrów 4:2. Wilimowski strzelił wtedy trzy bramki. Łącznie w 22 meczach w polskiej reprezentacji zdobył 21 goli.

Ale wkrótce po meczu z Węgrami zaczął się w jego życiu nowy etap. Po wybuchu wojny, jak wielu Ślązaków, przyjął obywatelstwo Rzeszy i wyjechał z Polski. Bronił barw aż jedenastu niemieckich klubów, grał do 1959 roku. Z TSV 1860 München zdobył Puchar Niemiec. W meczu pucharowym z SS-Sportgemeinschaft Strasbourg strzelił siedem goli.

Szybko powołano go do reprezentacji Rzeszy, prowadzonej przez słynnego Seppa Herbergera. I w niej bił rekordy. W ośmiu występach zdobył trzynaście goli. Grał na zmianę z późniejszym słynnym trenerem Helmutem Schoenem, obok Fritza Waltera, kapitana reprezentacji RFN, która w roku 1954 zdobyła tytuł mistrza świata. To on powiedział o Wilimowskim: "Jest to napastnik, który strzela więcej bramek, niż ma szans".

Osiągnięcia Wilimowskiego w Polsce były przemilczane aż do lat 90., choć nigdy nie włożył munduru niemieckiego, nie odnotowano też żadnej jego krytycznej wypowiedzi o Polsce. Ale już tu nie wrócił. Zmarł w Niemczech, w sierpniu 1997 roku, w wieku 81 lat.

Listopad 2005

Ernest Wilimowski zmarł 15 lat temu, 30 sierpnia 1997 roku, w wieku 81 lat. Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"

Dla kilku pokoleń kibiców urodzonych po wojnie Ernest Wilimowski nie istnieje. Nie ma go w większości sportowych książek i w encyklopediach. Odkrył go ponownie, na początku lat 90., Andrzej Gowarzewski w "Encyklopedii piłkarskiej Fuji" [z jego wiedzy w dużym stopniu korzystam - s.t.s]. Wilimowski urodził się w roku 1916 na Śląsku i to wystarczy, żeby mieć pokręcone losy. Rozgrywał takie mecze, że przynajmniej z powodu kilku mógłby być zapamiętany. Jeden był szczególny - na mistrzostwach świata z Brazylią. Najlepszy brazylijski napastnik Leonidas strzelił Polsce trzy gole, grając - jak chce legenda - na bosaka. Wilimowski zdobył jednak cztery, jako pierwszy piłkarz w historii finałów. Po trwającym dwie godziny boju Polacy przegrali 5:6.

Pozostało 92% artykułu
Kraj
Były dyrektor Muzeum Historii Polski nagrodzony
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kraj
Podcast Pałac Prezydencki: "Prezydenta wybierze internet". Rozmowa z szefem sztabu Mentzena
Kraj
Gala Nagrody „Rzeczpospolitej” im. J. Giedroycia w Pałacu Rzeczpospolitej
Kraj
Strategie ochrony rynku w obliczu globalnych wydarzeń – zapraszamy na webinar!
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kraj
Podcast „Pałac Prezydencki”: Co zdefiniuje kampanię prezydencką? Nie tylko bezpieczeństwo