Na wspomnienie Oli Robert dziwnie się uśmiecha. Lubi być w centrum uwagi. Mówi chętnie, ale zdawkowo. Pilnuje się. Wyrachowanie czuć na kilometr. Wielu chciało dociekać prawdy. Ale im dalej w las, tym ciemniej. Tylko Robert wie, którą drogą pójść, by nie zabłądzić.
Kamień w wodę
Bielewscy wprowadzili się do Biadaszek w Łódzkiem ponad 20 lat temu. Nie uprawiali ziemi. Waldek pracował jako kierowca tira. Dorota zajmowała się domem. Czasem z doskoku zarobiła coś jako szwaczka. Nieźle im się wiodło. Wystarczająco, aby bez strachu móc się zdecydować na dziecko. Ola przyszła na świat wiosną 1994 r. Cztery lata później Bielewskim urodził się syn.
W czerwcu 2002 roku kupili okazyjnie dom dziesięć kilometrów od wsi. Zapadła decyzja o przeprowadzce. Olka nie chciała o tym słyszeć. Zgodziła się tylko pod warunkiem, że będzie mogła chodzić do starej szkoły. Rodzice machnęli ręką. Do końca roku i tak zostały raptem trzy tygodnie.
Stanęło na tym, że do Biadaszek ośmiolatka będzie jeździć pekaesem. Zasada była prosta – Olka pod żadnym pozorem ma się nie zbliżać do obcych. Codziennie rano Dorota odprowadzała ją na autobus. Po przyjeździe do Biadaszek mała wysiadała i szła prosto do szkoły.
Po lekcjach wpadała do dawnych sąsiadów zza płotu. Jadła u nich obiad. Koło trzeciej odprowadzali ją na autobus powrotny.