Szok jednak nie zwalnia z obserwacji i przytomnego myślenia o kolejnych tygodniach tej kampanii, która rozstrzygnie o modelu polskiej prezydentury na kolejne pięć lat.
Słowem, które mi nieodmiennie przychodzi na myśl w kontekście końca pierwszej fazy kampanii, jest „nieobecność". W przypadku Komorowskiego wielkim nieobecnym jego kampanii był Donald Tusk. Oczywiście nie przeceniam poziomu zaufania do tego polityka w Polsce, nie mniej trudno zaprzeczyć, że wszystkie kampanie, które w ostatnich latach firmował swoim nazwiskiem, były wygrane.
Pomijając wyborczą porażkę z Lechem Kaczyńskim w 2005 roku, Tusk napędzał każdą z kolejnych kampanii i odnosił sukces. Dobierał właściwych ludzi, dawał kampaniom energię i kreatywność, których tak bardzo zabrakło Komorowskiemu. Samo bycie przyzwoitym, wyważonym i odpowiedzialnym człowiekiem jakoś w kampanii, jak się okazuje, nie wystarcza. Potrzebna jest dynamika, czyli to, czego Tuskowi nigdy nie brakowało.
Swoją drogą istotne jest pytanie, czy były premier powinien się pokazać w kampanii przed drugą turą. Czy Tusk zmobilizuje elektorat PO, czy bardziej zniechęci szersze kręgi wyborców? Trudno powiedzieć, ale dylemat niewątpliwie jest.
W kampanii i sztabie Andrzeja Dudy wyraźna natomiast był nieobecność Jarosława Kaczyńskiego, którego rolę zgrabnie pełniła Beata Szydło. Jestem przekonany, że to zabieg świadomy. Prezes wystający zza ramienia kandydata byłby tylko dowodem na to, że Duda jest sterowany. Jego nieobecność ma być dowodem na samodzielność krakowskiego polityka.