Dokładnie 13 lat temu, 27 lipca 2002 r., „Rzeczpospolita" donosi: „Sejm przyjął głosami koalicji oraz PO zmiany w kodeksie pracy. W nocy z piątku na sobotę posłowie, wychodząc naprzeciw postulatom pracodawców, znacznie go uelastycznili. Rząd i parlament liczą, że dzięki temu powstaną nowe miejsca pracy. To pierwsza tak gruntowna reforma prawa pracy od sześciu lat".
To pierwsze miesiące rządów koalicji SLD–PSL pod wodzą Leszka Millera. PO i PiS dopiero raczkują, to ich pierwsza kadencja w Sejmie.
Zaproponowane przez rząd Millera zmiany w kodeksie mają zmniejszyć biurokratyczne obciążenia firm przez m.in.: ograniczenie obowiązku ewidencji czasu pracy i zniesienie obowiązku sporządzania planu urlopów. Ale kluczowe są zapisy obniżające koszty pracy: wprowadzenie umów na czas zastępstwa nieobecnego pracownika, wydłużenie okresu rozliczeniowego oraz upowszechnienie przerywanego czasu pracy.
Projekt popiera większość posłów opozycyjnej Platformy, m.in. Donald Tusk i Ewa Kopacz. Ale nawet PiS, partia o zacięciu społecznym, nie sprzeciwia się zmianom. Klub niemal w całości wstrzymuje się od głosu, na czele z Lechem i Jarosławem Kaczyńskimi.
Tej politycznej zgodzie nie ma się co dziwić. Lata 2002–2003 to katastrofa na rynku pracy. Pogorszenie zaczyna się pod koniec lat 90. wraz ze spowolnieniem gospodarczym. Jednocześnie wygasają zobowiązania zawarte w umowach prywatyzacyjnych z połowy lat 90., które obligowały firmy do utrzymania zatrudnienia.