Zaloty do „prekariatu”

Politycy uwierzyli, że o wyniku wyborów zdecydują zatrudnieni na tzw. śmieciówkach.

Aktualizacja: 27.07.2015 09:32 Publikacja: 26.07.2015 20:53

Zaloty do „prekariatu”

Foto: 123RF

Dokładnie 13 lat temu, 27 lipca 2002 r., „Rzeczpospolita" donosi: „Sejm przyjął głosami koalicji oraz PO zmiany w kodeksie pracy. W nocy z piątku na sobotę posłowie, wychodząc naprzeciw postulatom pracodawców, znacznie go uelastycznili. Rząd i parlament liczą, że dzięki temu powstaną nowe miejsca pracy. To pierwsza tak gruntowna reforma prawa pracy od sześciu lat".

To pierwsze miesiące rządów koalicji SLD–PSL pod wodzą Leszka Millera. PO i PiS dopiero raczkują, to ich pierwsza kadencja w Sejmie.

Zaproponowane przez rząd Millera zmiany w kodeksie mają zmniejszyć biurokratyczne obciążenia firm przez m.in.: ograniczenie obowiązku ewidencji czasu pracy i zniesienie obowiązku sporządzania planu urlopów. Ale kluczowe są zapisy obniżające koszty pracy: wprowadzenie umów na czas zastępstwa nieobecnego pracownika, wydłużenie okresu rozliczeniowego oraz upowszechnienie przerywanego czasu pracy.

Projekt popiera większość posłów opozycyjnej Platformy, m.in. Donald Tusk i Ewa Kopacz. Ale nawet PiS, partia o zacięciu społecznym, nie sprzeciwia się zmianom. Klub niemal w całości wstrzymuje się od głosu, na czele z Lechem i Jarosławem Kaczyńskimi.

Tej politycznej zgodzie nie ma się co dziwić. Lata 2002–2003 to katastrofa na rynku pracy. Pogorszenie zaczyna się pod koniec lat 90. wraz ze spowolnieniem gospodarczym. Jednocześnie wygasają zobowiązania zawarte w umowach prywatyzacyjnych z połowy lat 90., które obligowały firmy do utrzymania zatrudnienia.

Gdy kończą się klauzule społeczne, dochodzi do masowych zwolnień. W 2002 i 2003 roku bezrobocie osiąga rekordowy poziom 20 proc. – pracy nie ma co piąty Polak. W tej sytuacji cała klasa polityczna jedynej szansy upatruje w liberalizacji kodeksu pracy, który utrudnia pracodawcom elastyczną regulację zatrudniania.

Ta i kilka innych zmian w kodeksie pracy na przestrzeni ostatnich lat – którym towarzyszył boom związany z przystąpieniem do UE i wydawaniem środków pomocowych – doprowadziły do zredukowania bezrobocia o połowę. W ciągu jednego, dwóch najbliższych miesięcy bezrobocie w skali kraju może być jednocyfrowe, a w sześciu regionach tak jest już dziś – na Mazowszu, Pomorzu, Śląsku, Dolnym Śląsku, w Wielkopolsce i Małopolsce. W czerwcu bezrobocie wyniosło 10,4 proc. i jest to najniższy wskaźnik od grudnia 2008 r. Pracodawcy zgłosili do urzędów 117 tys. ofert pracy, najwięcej od 2001 r., gdy zaczęto prowadzić rejestry.

W takiej właśnie sytuacji – gdy na rynek pracy wciąż trzeba chuchać i dmuchać – politycy próbują wychylić wahadło w drugą stronę. Praca staje się głównym tematem kampanii parlamentarnej i to w jeden jedyny sposób: jako obszar do składania coraz bardziej populistycznych obietnic.

Rękę do tego przyłożyły dwie główne partie, w tym ich liderzy, którzy w ów lipcowy wieczór 2002 r. nie kwestionowali potrzeby elastycznych zasad zatrudniania.

PiS kampanię prezydencką umiejętnie zbudowało między innymi na poczuciu niepewności osób, które pracują na umowach czasowych, cywilnoprawnych, jako jednoosobowe firmy lub wręcz na czarno. Ponieważ taka operacja przyniosła nadspodziewanie dobry skutek, ukłony wobec osób, które się czują pokrzywdzone na rynku pracy, będą także jednym z fundamentów kampanii parlamentarnej.

Jednocześnie Platforma pod dyrekcją Ewy Kopacz prowadzi zdecydowany odwrót od swoich liberalnych korzeni. Choć to Donald Tusk rozpoczął flirt z socjalizmem – co wybory rozdając pieniądze poszczególnym grupom zawodowym i społecznym, podwyższając podatki i łupiąc OFE – to Kopacz ten proces przyspieszyła i doprowadziła do skrajności. Bo czymże innym jest jej ostatnia sugestia, że rząd może dopłacać do minimalnej płacy?

W otoczeniu pani premier kiełkuje jeszcze inny kontrowersyjny pomysł, o którym już pisaliśmy w „Rzeczpospolitej": aby na tzw. śmieciówkach mogli być zatrudniani wyłącznie pracownicy, którzy mają krótki staż pracy. Z jednej strony może to uderzyć w młodych, którym trudniej będzie dostać etat, a z drugiej w bardziej doświadczonych – bo jeśli nie będzie ich można zatrudnić na umowę cywilnoprawną, to mogą stracić jakąkolwiek legalną pracę.

Tymczasem w życie stopniowo wchodzą przepisy, które w perspektywie roku, dwóch lat pośrednio i tak mogą doprowadzić do ograniczenia liczby umów cywilnoprawnych. Chodzi m.in. o oskładkowanie wszystkich umów-zleceń oraz wprowadzenie zasady, że czwarta umowa o pracę musi być zawarta na czas nieokreślony.

Jednak politycy nie chcą czekać, wszak wybory za pasem. I PO, i PiS obiecują „prekariuszom" szklane domy.

W brutalnej walce o władzę, którą prowadzą, każdy chwyt jest dozwolony, jeśli pomoże uzyskać cel: wygraną wyborczą. Nikt nie myśli o tym, co się wydarzy jesieni, gdy trzeba będzie utworzyć nowy rząd.

Bo głównym celem nie jest pomoc „prekariuszom", temu proletariatowi niepewności, tylko właśnie przejęcie władzy dla jednych, a utrzymanie jej dla drugich.

Materiał Promocyjny
Szukasz studiów z przyszłością? Ten kierunek nie traci na znaczeniu
Kraj
Ruszyło śledztwo w sprawie Centrum Niemieckiego
Materiał Partnera
Dzień Zwycięstwa według Rosji
Kraj
Najważniejsze europejskie think tanki przyjadą do Polski
Kraj
W ukraińskich Puźnikach odnaleziono szczątki polskich ofiar UPA