Piszemy na łamach „Rzeczpospolitej" od lat do znudzenia, że bogactwo bierze się z pracy, nie z rozdawnictwa. Piszemy od lat, że awans cywilizacyjny kraju i zamożność Polaków może zapewnić tylko dobrze zorganizowana prywatna gospodarka, motywacyjne formy zatrudnienia, przełamanie deficytu rąk do pracy, a najlepiej – także demograficznego.
Mimo oczywistości tych haseł rządzący działają dokładnie w przeciwny sposób. Efekty? Rozwijamy się dużo wolniej, niż byśmy mogli. Polacy szukają pracy na zamożniejszym Zachodzie. A w kraju? Mimo formalnie niewielkiego bezrobocia rzesza ludzi nieaktywnych zawodowo ciągle jest wyjątkowo duża. 1 kwietnia 2016 roku na fali politycznego populizmu wprowadzono katastrofalnie skonstruowany program 500+. Miał godzić dwie funkcje: przełamać niepokojące zjawisko spadku dzietności i wesprzeć rodziny najuboższe. Z drugim celem nie będę tu dyskutował. Możliwe, że było to Polsce potrzebne. Możliwe, że rzeczywiście na krótką metę 500+ zmniejszyło sferę ubóstwa. Niemniej najważniejszy (oficjalnie!) cel świadczenia nie został zrealizowany. Demografia ruszyła tylko przez chwilę. Dziś problem z dzietnością jest jeszcze większy.
By nie być oskarżanym o fanatyzm w krytykowaniu transferów społecznych rządu PiS, o błędy w progospodarczym reformowaniu Polski oskarżam także poprzedni rząd. Słuszne skądinąd podniesienie wieku emerytalnego do 67. roku życia nie zostało wsparte żadną akcją edukacyjną, która tłumaczyłaby ludziom sens tego rozwiązania. W efekcie otwarto drogę populistom do cofnięcia tej reformy. Co więcej, skrajna nieudolność w tej kwestii rządu Donalda Tuska skazała nas na całe dekady brnięcia w coraz bardziej absurdalne „reformowanie" rynku pracy. A także w coraz śmielsze i głupsze obietnice populistów.
Właśnie w tych kategoriach widzę najnowszą propozycję prezydenta Andrzeja Dudy, który nagle przypomniał sobie o pomyśle „emerytury stażowej". Tak, wiem, że obiecał ją w kampanii, a teraz próbuje udowodnić, że jego prezydentura może być do czegoś przydatna. Wraca więc do obietnicy i cieszy się, że ma poparcie kręgów pracowniczych.
Cóż, nie każde hasło z kampanii może służyć krajowi, podobnie jak nie każde poparcie społeczne rozstrzyga o sensowności pomysłu. Idę o zakład, że pan Andrzej Duda zyskałby jeszcze większy poklask, gdyby zaproponował emeryturę stażową po 30 albo – jeszcze lepiej – 25 latach wysługi. Czemu w sumie nie? Andrzej Duda uzyska przecież tytuł do emerytury (dla niepoznaki nazywanej „dożywotnią pensją") po dziesięciu latach wysługi i zasadę „im bliżej do emerytury, tym lepiej" może uznawać za naturalną. Ale cóż– prócz dziwnych pomysłów pana Dudy jest jeszcze Polska. Z niespecjalnie perspektywicznym wskaźnikiem przeciętnego czasu trwania życia zawodowego (33,6 roku – pisaliśmy o tym w poniedziałkowym wydaniu „Rz"), ciągłą migracją kapitału intelektualnego na zamożniejsze rynki, z brakiem rąk do pracy i codzienną modlitwą pracodawców, by nie przestali nad Wisłę przyjeżdżać Ukraińcy i Białorusini. Trzeba to powiedzieć głośno i otwarcie: pomysł Andrzeja Dudy i wspierających go związkowców to otwarcie drzwi do dalszego skracania aktywności zawodowej Polaków, co musi się przełożyć na pauperyzację rodzin i stopniową skansenizację kraju.