Istnieją wprawdzie nawet dla takich jak ja szanse awansu pomiędzy niebydło. Wystarczyłoby dołączyć do chóru sobaczącego Kaczorów i oślepnąć na wady ich przeciwników, ale jakoś nie doświadczam pokusy.

Niektórzy jednak cierpią. Ze smutkiem śledzę od pewnego czasu szamotaninę Cezarego Michalskiego. Z jednej strony, tak to widzę, chciałby on być pogromcą salonu, z drugiej – zostać przezeń zaakceptowanym, i to jako intelektualista. Stara się, ale że ma jeszcze skrupuły, więc dla niebydła i tak wciąż pozostaje bydłem.

Podobnie jest z gazetą, w której pracuje. Z jednej strony kokietuje czytelnika konserwatywnego, z drugiej tropi "jansenistów" i wciska ludziom kit o odpowiedzialności kapitalizmu i imperialistów z USA za globalne ocieplenie; zarazem odcina się od "politycznej poprawności" i gorliwie podchwytuje jej mody; atakuje "Polskę Michnika i Kiszczaka" i sekunduje michnikowszczyźnie w załatwianiu jej brzydkich interesów…

Nazywając to w swoim środowym felietonie "zygzakami", zachowałem się wobec "Dziennika" uprzejmie. Tymczasem Michalski reaguje obelgami i napuszonym wywodem, jaki to niby "Dziennik" niepartyjny, a jaka "Rzeczpospolita" partyjna.

Szkoda miejsca na pyskówki – czytają nas ludzie, którzy sami potrafią to ocenić. Gazety nie powinny być partyjne, i rzadko są. Ale z reguły są konserwatywne, jak "Rzeczpospolita", albo liberalne, jak "Wyborcza", albo w inny sposób określone. Tylko "Dziennik" próbuje przypodobać się wszystkim, niepomny tego, że kto chce być lubiany przez wszystkich, ten prędzej czy później wpadnie w złe towarzystwo.