Jak jest naprawdę z tą wolnością? Czy samorządy zawodowe to strażnicy pilnujący należytego wykonywania danej profesji, czy raczej dbający o to, aby nie otwierać zbyt szeroko do niej dostępu? Czy to przedstawiciele dbający o prawa swoich kolegów, czy kasjerzy, których zadaniem jest od tych kolegów ściągnięcie składek? Dobrze byłoby, gdyby Trybunał spróbował odpowiedzieć na te pytania. Aby ustalił, gdzie powinna przebiegać granica między prawem do tworzenia samorządów a obowiązkiem przynależności do nich.

Załóżmy, że korporacjami kieruje wyłącznie troska o przyjęcie do zawodu najlepszych z najlepszych, a zarzuty nepotyzmu i protekcjonizmu to głosy miernych zawistników. Ale czy obowiązek przynależności do samorządu musi dotyczyć aż 20 profesji? Czy naprawdę nie można być lekarzem, nie będąc członkiem korporacji?

Zawody zaufania publicznego nie mogą być poza kontrolą. Bo z tym zaufaniem różnie bywa. Nie każdy lekarz, adwokat czy architekt to postać kryształowa. Dlatego pierwszym sitem eliminującym czarne owce powinny być samorządy zawodowe. Ale nie na specjalnych prawach. Czy bowiem sąd dyscyplinarny powinien mieć szersze kompetencje niż sąd powszechny? Czy może mieć prawo dożywotniego relegowania z zawodu – i to za tak "techniczne" przewinienie jak niepłacenie składek?

Dobrze, że ktoś wreszcie na te pytania odpowie.

[ramka][link=http://blog.rp.pl/usowicz/2009/01/11/miedzy-wolnoscia-a-samorzadnoscia/]Skomentuj[/link][/ramka]