Odkrycie, że w Polsce trenują liczni lekkoatleci, są zdolni, pracowici i nie czują strachu przed Niemcami, zaskoczyło nawet władze Polskiego Związku Lekkiej Atletyki.
W przypływie radości władze te sformułowały nowy model prognozowania wyników na wielkich imprezach. Zamiast "jeden medal na trzy szanse" obowiązuje teraz "dwa medale na jedną szansę". Skąd ten napływ kruszcu do kraju, w którym Stadion Narodowy nie będzie miał bieżni, w stolicy straszy ruina stadionu lekkoatletycznego, a centrum tego sportu stanowi Bydgoszcz?
Zawsze można ogłosić powstanie polskiej szkoły rzutów, ale pasowani naprędce absolwenci mówią, że to ciągle raczej konspiracyjne komplety.
Złota medalistka Anita Włodarczyk twierdzi, że na początku jest zawsze zdolny młody człowiek, który ma pasję, ale musi mieć także wyjątkowy upór, by trenować gdzieś na drodze za szpitalem. Że musi znaleźć się pełen poświęcenia trener, który nauczy podstaw, a potem odda dzieciaka w ręce bardziej wykształconego kolegi. Że znajomy musi powiedzieć znajomemu, że gdzieś jest taki diament do oszlifowania. Nie ma polskiej szkoły lekkoatletyki. Jest paru niezłych fachowców z okiem do wyszukiwania zdolnych dzieci, są zbiegi okoliczności i ciężka praca ludzi, którym się chce. To niedofinansowany system prób i błędów. Czasem, jak w Berlinie, trafia się na dobrą drogę. W wielu konkurencjach widać jednak pustkę.
Znajomy amerykański dziennikarz ujął to tak: – Gratulacje, ale macie mocną "field only federation" – polski związek rzutów i skoków. Lekkoatletykę Amerykanie nazywają track and field i u nich rzeczywiście medale przychodzą i z bieżni, i z rzutni.