Morawiecki to zaś nie tylko były premier, ale i lider jednego ze skrzydeł PiS oraz potencjalny kandydata tej partii na prezydenta (przynajmniej we własnym mniemaniu). Tu już nie chodzi o układ sojuszniczy, jak w przypadku związanych z aferą dysponowania pieniędzmi z Funduszu Solidarności eksponowanych polityków Suwerennej Polski. To nie Daniel Obajtek, który zarządzał gigantyczną, ale wciąż zewnętrzną dla struktur partyjno-państwowych spółką. Tym razem mamy do czynienia ze sprawą potencjalnie obciążająca rdzeń kierownictwa partii i państwa. I dlatego politycy PiS tak bezwzględnie bronią byłego szefa RARS, totalnie odrzucając kierowane przeciwko niemu podejrzenia i mówiąc o zemście „bandy Tuska” czy o prokuratorskich siepaczach Adama Bodnara. Problem podejrzeń, a te, na bazie tego, co poznała opinia publiczna, są absolutnie realne, chcą sprowadzić do wymiaru politycznej dintojry. I w przeciwieństwie do tych, którzy Michała K. zdążyli już osądzić, pragną zapewnić mu polityczne alibi na przyszłość. Bez względu na to, co wykażą dowody i jaka będzie decyzja sądu.