Viktor Orbán 16 maja po raz czwarty z rzędu, a piąty w ogóle, został zaprzysiężony na stanowisko premiera Węgier. Słaba i ponownie rozproszona opozycja albo go nie słuchała, (wyszła z sali), albo głosowała przeciw. Nic to oczywiście nie dało, bo Fidesz znów rozporządza kwalifikowaną, konstytucyjną większością.
Orbán to wie, więc nadal robi swoje. Sformował stary nowy gabinet, w którym rozdał karty. Wprowadził do niego dwóch starych, doświadczonych wyjadaczy. Pierwszym jest Tibor Navracsics, niegdyś minister, a potem unijny komisarz, znający brukselskie korytarze i tamtejsze reguły. To sygnał, że chce mieć otwarcie na UE, formalnie nadal definiowaną jako wręcz złowroga Bruksela, jawiąca się jako najgorsze zło, obok George’a Sorosa.
Pani prezydent całą karierę zrobiła dzięki Viktorovi Orbánowi i w ramach jego systemu
Znaczące, że padły z trybuny słowa od dawna z ust Orbána niesłyszane: „Leży w naszym interesie, by w nadchodzącej dekadzie pozostać członkiem UE”. W domyśle: tamtejsze pieniądze są nam potrzebne. Navracsics i inni mają je nam zapewnić.
Choć premier w sankcje nie wierzy. Przedstawił jednak warunek: „Nie będziemy sankcji blokowali, o ile nie zagrozi to bezpieczeństwu energetycznemu państwa”. Pewnie dlatego, że Węgry chcą też pozostać w NATO. Stąd kolejne słowa, których dotychczas z ust Orbána nie słyszano: „Ukraina została zaatakowana, a Rosja jest agresorem”. Jednakże nazwisko Władimira Putina, podobnie jak w węgierskiej propagandzie, nie padło.