Pomoc wojskowa napływająca do Ukrainy jest już znaczna, ale cały czas za mała w stosunku do potrzeb. Innymi słowy: państwa zachodnie dają to, co było potrzebne – powiedzmy – w zeszłym tygodniu. Gdy tymczasem obecnie potrzebny jest już inny sprzęt. Wszystko dlatego, że nikt nie wierzył w ukraińską wolę walki o swą wolność. Nadal też, mimo oficjalnych wizyt w Kijowie i publicznych zapewnień, nie wszyscy w nią wierzą i oczekują wiadomości o ukraińskiej klęsce.
Czytaj więcej
Pentagon nie ma złudzeń: czas działa na korzyść Kremla. Dlatego Stany czynią, co tylko możliwe, a...
Początkowo, jeszcze jesienią ubiegłego roku, zachodni analitycy (głównie amerykańscy) przewidywali, że Ukraińcy będą w stanie stawić opór rosyjskiej armii dopiero w miastach. A pozostały teren kraju zostanie łatwo opanowany przez armię Putina. Stąd początkowa pomoc wojskowa dla Kijowa obejmowała przede wszystkim uzbrojenie do walk miejskich oraz partyzanckich. Głównie były to ręczne wyrzutnie przeciwpancerne i przeciwlotnicze, czyli słynne amerykańskie stingery, nie mniej słynne javeliny oraz NLAW-y. Szczególnie te ostatnie wskazywały na intencje ofiarodawców: z NLAW-a można zniszczyć cel nawet z 20 metrów, na przykład wychylając się zza rogu budynku.
Podobne myślenie było powodem namawiania prezydenta Zełenskiego, m.in. przez USA, by uciekał z Kijowa, który przecież – jak sądzono – za chwilę i tak wpadnie w rosyjskie ręce.
Z trudem w zachodnich stolicach (i zbyt wolno) uświadamiano sobie, że Ukraina zajadle walczy, nie ma zamiaru oddawać swej wolności i potrzebuje innego uzbrojenia. Ręcznymi granatnikami można zniszczyć dużo czołgów czy ciężarówek, ale nie można ochronić miast przed morderczymi nalotami czy ostrzałem rakietowym. Nie mówiąc już o wygraniu wojny.