Aż trudno uwierzyć, że tak doświadczony polityk jak Donald Tusk popełnił taki błąd. Ile razy jechał już drogą Warszawa–Gdańsk, ile razy mijał tablice z nazwami miejscowości: Glinojeck, Mdzewo, Żurominek – i w końcu – Wiśniewo? Każdy jadący tamtędy kierowca wie, że kontrola prędkości na tym odcinku jest pewna, jak podatki i śmierć. Dlaczego więc przewodniczący Platformy nie zwolnił?

Tym bardziej że popularna S7 jest od kilku lat przebudowywana, pełno na niej zwężeń, spowolnień i ograniczeń prędkości. Naprawdę trudno się rozpędzić. Może zagrało w Donaldzie Tusku zniecierpliwienie? Chęć nadgonienia straconego czasu? Miał głowę zajętą polityką i szansami Platformy na zmniejszenie dystansu do PiS? Nie wiem. To teraz problem lidera PO. Ważne, że po wpadce zachował się jak trzeba, karę pozbawienia prawa jazdy na trzy miesiące zniósł z godnością i ta lekcja na pewno zapadnie mu w pamięć.

Czytaj więcej

Donald Tusk stracił prawo jazdy. Jechał 107 km/h w terenie zabudowanym

Ale problem jest głębszy. To, jak jeździmy, świadczy o nas jako o społeczeństwie. Stosunek do norm prawnych przeciętnego użytkownika drogi zawiera się w maksymie „wszystko wolno, dopóki mnie nie złapią". Stąd projekt naprawdę surowych kar za łamanie przepisów, wprowadzenie dziesięciokrotnie wyższych mandatów oraz kodeksowe wzmacnianie zabezpieczeń dla pieszych. Skoro w Polsce ginie coraz więcej osób w wypadkach drogowych, trzeba użyć kija. Bo humanistyczna marchewka w postaci lepszych dróg i coraz bardziej wymyślnych barier ograniczających prędkość w terenie zabudowanym najwyraźniej nie działa. Z pogardą odnosimy się do bardziej praworządnych narodów, ale w obawie przed wysokimi mandatami płaconymi w euro zdejmujemy w Austrii czy Niemczech nogę z gazu. Z szacunku dla prawa? Nie, z obawy, że nas złapią.

Taka mentalność niestety dominuje – niedojrzała i nieodpowiedzialna. Nie tylko na drogach.